Artykuły

Dziadzio STS przypomniał się

Z "Królem Rogerem" molem, twistem, złotymi myślom! w rodzaju: los sprzyja przeciwko nam - odczuwa się ogólny brak wszystkiego - mnie nie jest wszystko jedno - myślenie ma kolosalną przyszłość. Z zadumą, Hartem, zabawą i nawet i tą nadzieją z lat młodości dziadział te nazywając rzecz po imieniu oczyszcza się atmosferę społeczną.

Daleko od prestiżowych scen stołecznych, w Teatrze Popularnym przy ul. Szwedzkiej, po praskiej stronie, Jerzy Markuszewski wyreżyserował montaż STS-owych piosenek Andrzeja Jareckiego. Zagrali aktorzy miejscowej sceny, młodzi, nieco starsi i całkiem dojrzali. Zagrali tamtą młódź z "okropnej budy" przy ul. Leszno, która tyle znaczyła dla Warszawy przez lat co najmniej piętnaście. Atmosfery roku 1961 ani wcześniejszych (spektakl nazywa się "Niezapomniany rok 1961" i ma formę balu sylwestrowego w STS-ie - oj, były takie bale, były ...) podrobić się nie da, tak zwanego kontekstu społecznego nie sposób przymierzać, wszystko jest rekonstrukcją, przypomnieniem, wariacją "na temat", ewokacją 1 tak dalej. Autorzy przedstawienia nie udają ani chwili, że da się tutaj coś dokładnie "odtworzyć", po prostu - przypominają. Może dlatego właśnie udało się im wprowadzić na forum obecnej dyskusji teatru z widzem, o której wagę upominają się wszyscy, z lewa i z prawa - stary STS. Dziadzia - jak mówili sami o nim pieszczotliwie w piętnastolecie właśnie, w roku 1969. Dziadzio przebił się znowu do widza z tym, co miał mu do powiedzenia równe dwadzieścia lat temu i nie okazało się "to wcale zwietrzałe i nieprzydatne.

Zgoda, jest to nieco wyciąganie z grobu szacownego staruszka. Ale po zabiegu reanimacyjnym, okazuje się, te dziadzio ma nadal wigor, tyle wigoru i żadnej sklerozy, że chyba pogrzebano go swego czasu żywcem, co jak wiemy - zdarzało się w historii ludzkości.

"Niezapomniany rok 1961" to demonstracja "zwykłego wieczoru" w STS-ie w zwykłym roku, w którym nie wydarzyło się nic szczególnie złego. Istotnie, bywały lata gorsze. Śpiewa się, tańczy, popija chez Markouche, trzeźwieje w KAC-BUDCE u Natana Gurfinkla (pamiętacie?) w końcu przeżywa zamach stanu, anarchię, rewolucję i epokę ładu czyli opanowania anarchii. Sylwestrowej, rzecz oczywista. Stare ballady, mini-inscenizacje, słowa ostre, gorzkie, miny gęste, zapał i młodość, ręce wyrzucone w geście zdecydowanym, liczne melorecytacje, dowcip na luzie, dowcip serio, troszkę ideologii, trochę liryzmu, dużo zdrowego rozsądku, celna ironia - a wszystko prosto w oczy widowni.

Znacie? No właśnie. Ile procent entuzjazmu, ile gniewu, a ile kpiny nosiły w sobie kolejne STS-owe piosenki, spektakle, rewie? Zawsze były mieszanką wybuchową, od początku, od roku 1954, kiedy STS-owcy próbowali po raz pierwszy - wtedy naprawdę studenci - zgłaszać swoje trzy grosze w sprawie ogółu i uczynić to w formie kpiny.

Banał: byli pierwsi w Polsce. Po nich Bim-bomy, Cytryny, Pstrągi, Kalambury, Teatry 38, Co tu, To tu i cała ta lawina dziś już klasyków teatru studenckiego lat 60-ych. Klasyków nieboszczyków, po których pozostała legenda, sporo pustych miejsc i wiele żalu do naszego dziś, że takie ubogie i wyjałowione. Pisano o STS-ie prace magisterskie i artykuły, nagradzane go, wysyłane za granicę by reprezentował, pieszczono i chwalono. Profesor Kotarbiński na piętnastolecie nazwał go "kochaną, twórczą, obskurną budą, przybytkiem Dobra, Piękna i Prawdy to całej ich przekornej autentyczności".

Obskurną budę zamknięto, bo trzeba ją było wyremontować. Nikt STS nie doczekał się zakończenia remontu. Resztki uznanych za zawodowców Już STS-owych wykonawców i autorów skupiły się przy scenie Rozmaitości, którą lata całe kierował Andrzej Jarecki (STS był drugą, formalnie biorąc, sceną teatru przy Marszałkowskiej). Dzisiaj Rozmaitości mają nowego dyrektora, po STS-ie ani śladu, Jego twórcy rozproszeni po teatrach i czasopismach, zagubieni w życiu. Kilkoro jut nie żyje. Spektakl w Teatrze Popularnym przypomina ich zresztą, nie nachalnie - imionami. Kto pamięta, będzie wiedział. Nowa publiczność nie ma prawa wiedzieć, ale zachowuje się tak, jakby i ona wiedziała rozumiała, rozpoznawała.

Dużo było wzruszeń na tym przedstawianiu na Szwedzkiej, dużo westchnień u starszej widowni.

I bardzo, bardzo żywa reakcja tej młodszej: śmiech zrozumienia, śmiech akceptacji, i wreszcie - uśmiech nadziei. Aż głupio o tym pisać: nadzieja? Na co właściwie?

W finale śpiewa się, jak niegdyś "Nie ma dla nas ratunku, ratunku dla nas nie ma, a mimo to nie zginiemy, nie zginiemy - bo nie!"

Nie jest to finał mogący racjonalnie uzasadnić optymizm. Argument "bo nie" leży bardzo blisko odwiecznego "jakoś to będzie". Więc nie słowa - nie te słowa - wprowadzają ton nadziei i odwagi do patrzenia w przyszłość. Chodzi o coś znacznie ważniejszego i o nieba subtelniejszego: o ton psychiczny. Ten ton pozwala na chciejstwo nadziei, wyklucza rezygnacje, frustracje, alienacje, emigracje, i wszystkie inne postawy biernego przyzwalania na to, co przyniesie los. W tych pioseneczkach, w tych tekścikach, jakkolwiek by naiwnie nie brzmiały nawet, jest wola zmiany złego na lepsze, lepszego na świetne. Jest aktywność, jako lekarstwo dozowane słuchaczom i widzom w dawkach na tyle niewielkich, że całkowicie strawnych i na tyle atrakcyjnie, że może to uśpić nasze prywatne zastrzeżenia co do szans na jego skuteczność. Postulat brania odpowiedzialności za życie nie tylko własne ale i pokolenia, grupy, narodu, tak mocno akcentowany w STS-ie zawsze, teraz też nie zwietrzał. I nie śmieszy, jak w ustach wielu obecnych naprawiaczy, nie irytuje, jak sieczka ideowa podawana bez umiaru przez tych, których nie bardzo chce się słuchać. Może dlatego, że dziadzio STS zasłużył sobie na nasze zaufanie, że ma ten kredyt u publiczności, że od niego - nawet slogan przyjmiemy bez oporów? A może, po prostu, kwalifikacja: slogan to czy szczera rada - zależy od tego, kto to formułuje, kiedy, jak?

Przedstawienie w Teatrze Popularnym nie jest żadną rewelacją artystyczną ani repertuarową. Jego poziomy to bardzo zwykła "średnia przeciętna". Wykonawcy zaledwie poprawnie wywiązują się ze swoich zadań. Nie ma mowy o nowym języku teatralnym, hicie, wydarzeniu, czy - z drugiej strony - skandalu, towarzyskim czy zawodowym.

Ale, takie jakie jest, przedstawienie Markuszewskiego i Jareckiego "Niezapomniany rok 1961" jest niezwykle ważnym elementem naszego obecnego życia teatralnego. Czy zresztą - tylko teatralnego?

Fakt, że dziadzio STS przypomniał się widzom roku 1983 i że widzowie dali mu posłuch chętnie, jest bardzo ważny.

I wcale - powtórzę - nie idzie o to, że teksty sprzed lat dwudziestu brzmią "jak dziś", że się kojarzą ze wszystkim, że upływ czasu im nie zaszkodził. Nie.

Ważna jest ta szczypta optymizmu na przekór, optymizmu prometejskiego, bo obwarowanego naszym udziałem w sięganiu po jego zasoby. Udziałem, który może być jedyni* odwrotnością zakładania rąk i chowania się z boku, przeciwieństwem bierności, apatii i wszystkich razem wziętych, uzasadnionych lub nie, niemożności.

Jednym słowem: czar dziadzia STS wcale się jeszcze nie wyczerpał, chociaż nie ma - jak wiadomo - powrotów.

Ba, pewnie zależy w czym się ten czar ulokuje...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji