Artykuły

Dziwny król i piękna mała

Na 150-lecie Teatru Wielkiego w Warszawie dano dwie premiery: na dużej scenie "Króla Rogera" Karola Szymanowskiego i w sali kameralnej wczesną (1715 r.) operą Haendla "Amadigi di Gaula". Gdy minie kolejne półtora wieku, pra-prawnuki będą tak samo sięgały do naszych dziś pisanych sprawozdań, jak myśmy ciekawie zaglądali do różnych świadectw, aby się wywiedzieć, jak przebiegł przy placu Teatralnym niedzielny wieczór 24 lutego 1833. Późni spadkobiercy po piórach będą interesowali się nie tylko samym zapisem wydarzeń, lecz również opiniami naszymi, żeby móc wywnioskować. jakie dramatyczna Warszawa ostatniej ćwierci XX stulecia miała gusta w muzyce i czy w ogóle interesowała się żywiej sztuką pośród dookolnych wstrząsów i zagrożeń. Dlatego biorę się do tej recenzji szczególnie poważnie, aby zostało podkreślone, że w zabiegach o ugruntowanie kultury narodowej widzieliśmy jedną z nadziei przetrwania złego czasu.

Inscenizatorzy "Króla Rogera" chcieli na własny sposób podkreśli, że polityka nie przeszkodziła im w nadążeniu za nowościami scen wielkiego świata. Dlatego dyrygent Robert Satanowski i scenograf Andrzej Majewski postanowili - idąc śladami Karajana - sami zająć się reżyserią, a także - celem dorównania awangardowym inscenizatorom dramatu - "odczytać na nowo" intencje kompozytora opery tudzież autora libretta. Śmiałości nie posunęli aż tak daleko, żeby średniowiecznego króla Sycylii sadzać na motocykl, przecież jednak...

Kiedy zabierali się do wspólnej roboty nad "Rogerem", Szymanowski ze swym kuzynem Jarosławem Iwaszkiewiczem byli jeszcze młodymi ludźmi. Niezwykłymi młodymi ludźmi, o inteligencji i szerokości zainteresowań nadzwyczajnej, chłonącymi zjawiska poznawanej sztuki z zapałem. Nie tylko sztuki w wielu jej dyscyplinach, lecz także filozofii i dramat muzyczny osnuty wokół dziejów władcy śródziemnomorskiej wyspy, miał być zarazem wyznaniem wiary dwóch młodych polskich artystów: w Piękno i Miłość.

Zgodnie z tendencjami ekstatycznej epoki, z jej "poszukiwaniem absolutu", co właśnie rozbijane było karteczkami pierwszej wojny światowej - Szymanowski z Iwaszkiewiczem swoje wyznanie osnuli mgłą wielu celowych niedomówień i niedookreśleń. Ich prowadząca intrygę dramatu postać Pasterza skomponowana została z kilku różnych idei, przypominając najbardziej Dionizosa. a zbliżymy się do intencji autorów najbliżej chyba domniemaniem, że chcieli ukazać zmierzch, odejście w historię antycznej epoki dionizyjskiego piękna i uniesień, gdy na progu nowych czasów - ascetycznego średniowiecza stawał samotny król Roger ze swym doradcą - mędrcem Edrisim. Angielski realizator opery z 1975 r. Anthony Besch ukazał w finale przedstawienia w London Coliseum króla, z którego opadają szaty i zostaje półnagi, z kosturem-krzyżem w ręku, zwiastun odmiennej odtąd wiary - Jan Chrzciciel. To była koncepcja interesująca. do przyjęcia, a w ogóle dotychczasowi inscenizatorzy "Rogera" zawsze sterowali dziełem w stronę nie tyle opery, ile misterium.

Obowiązywały zresztą didaskalia, nie tylko dosłownie przypisane do partytury, lecz także zawarte w wielu listach, szkicach libretta, notatkach. Sam Karol Szymanowski rozpoczęcie "Rogera" tak widział: "Akt I. Wnętrze bizantyjskiej świątyni. Mozaiki: przyćmione złote - marmury czarne... A chóry bizantyjsko-cerkiewno-mroczna.'"

Tak też I zabrzmiało owo cudowne zaczęcie, aliści co się ukazało naszym zdumionym oczom? - Nadmorska plaża - nie plaża, jak w Paestum niżej Salerno, po bokach, podbudowane schodami dwa marmurowe trony, w środku portyk, w tyle cyprysy i skały, z portyku wyłania się pasterz, ale nie - jakby się oczekiwało - w lnach zgrzebnych lubo skórach i z tyrsem w dłoni, lecz cały spowity w białe zwoje muślinu, a że śpiewak przy kości, więc zamiast ekstazy wesołe czynił na publice wrażenie. Wzmogło się ono, gdy w scenie tanecznej, zamiast tłumu popadającego w dionizyjskie szaleństwo, co musi logicznie poprzedzić odejście tłumu w ślad za Pasterzem-Dionizosem, widzowie Teatru Wielkiego ujrzeli rozebrany całkowicie niemal balet w ewolucjach jak najmilej przypominających wieczory spędzone w paryskiej rewii "Folies Bergere".

Gdyby jednak, odrzuciwszy wszystko powyższe, zapomniawszy o królu Rogerze, ocenić dekoracje Majewskiego wedle ich wartości plastycznej samej w sobie, należałoby' uznać je za piękny cykl trzech wariacji na temat sławnego obrazu Arnolda Bocklina "Wyspa umarłych''. Jestem też przekonany, że kiedy za siedem lat obchodzone będzie 25-lecie odbudowy Teatru Wielkiego po katastrofie drugiej wojny, a Majewski stworzy tymczasem jeszcze parę kompozycji równych swoim arcydziełom scenografii w "Elektrze" R. Straussa i "Diabłach z Loudun" Pendereckiego, to nadejdzie chwila właściwa, żeby go obwołać największym polskim scenografem operowym po Wincentym Drabiku.

Za prapremiery "Króla Rogera" w 1926 r. warszawska opera miała zespół śpiewaków, jakich mało było w tamtoczesnej Europie. Soprany Helena Zboińska-Ruszkowska, Matylda Polińska-Lewicka, Maria Mokrzycka, Adelina Czapska, a na swą kolej czekały niecierpliwie młode Ewa Bandrowska-Turska i Wanda Wermińska. Dwa: tenorzy Ignacy Dygas i Stanisław Gruszczyński mieli pensje równe apanażom ministrów i tylko zazdrosny Dygas sypiać nie mógł, myśląc o pchającym się na scenę czelnym smarkaczu Janie Kiepurze. Dyrygentów natomiast mieliśmy wtedy jeno trzech bardzo _ wybitnych - Młynarskiego, Fitelberga i Bierdiajewa, w ślad za którymi obiecującą karierę zaczynał jeden tylko Mieczysław Mierzejewski. Dziś odwrotnie: cała falanga wybornych dyrygentów, w paru już pokoleniach, od Rowickiego i Wodiczki, przez Krenza i Korda, aż do Maksymiuka i Kasprzyka Jak bowiem mówią łacinnicy - "spiritus flat ubi vult" (co nie znaczy, ta alkohole przydzielane będą tylko niektórym urzędom).

Solistom "Rogera" przedostanie się głosami na widownię utrudniała w dodatku orkiestra, gdyż operę Szymanowski zainstrumentował bardzo gęsto, więc jednej Barbarze Zagórzance udało się w sposób dobrze słyszalny i piękny zaśpiewać kołysankę Roxany. Orkiestra w Teatrze Wielkim ma pod sobą ruchomą, podnoszoną i obniżaną podłogę, tyle że z mechanizmu się nie korzysta. Opowiadał mi Arnold Szyfman, że kiedy podczas gruntownej renowacji Wielkiego w roku bodajże 1891 rozbudowano bogato sceniczną mechanikę, nie była wcale używana aż po rok 1939, kiedy we wrześniu nowiuteńka nadal spłonęła. Bo my jesteśmy narodem pasterskim...

Dosyć wydziwiania, czas na komplementy!

Należą się one dwóm zespołom: chóru i orkiestry, którą przygotował Robert Satanowski z właściwą sobie, może nie nazbyt lotną, jednak chwalebnej miary sumiennością i satysfakcję doprawdy sprawiało czyste brzmienie jej, klarowny przekaz zapisu kompozytora, w rezultacie zaś błogi spokój, że nie ma potrzeby lęku, iż się coś za chwilę w kanale posypie, zazgrzyta, w uszy się wwierci kiksami.

Zjednoczone trzy chóry (mieszany, męski przyoperowy i harcerski dziecięcy) przygotował Henryk Górski wyśmienicie. Nie jestem pewien, bo czas zamglił wzruszenia, czy tym razem przejmujący, mistyczny prolog chóralny do "Rogera" nie był zaśpiewany najpiękniej ze wszystkimi, jakie od prapremiery słyszałem. - W podsumowaniu ogólnym: chyba wyjście mocną stopą z głębi artystycznego kryzysu, w jakim scena zawstydzająco grążyła się od lat kilku. Teraz jeno wypada, bym znowu, z uporem tryka walącego łbem w mur narodowego lenistwa naszego przypomniał, że nie premiery, a codzienna praca decyduje O randze placówki. Że - wreszcie - każdy człowiek kupujący bilet ma prawo domagać Się, aby tego akurat wieczoru, kiedy się pojawi w teatrze, była jego odświętna, celebrowana z najwyższym poczuciem odpowiedzialności premiera. Dopiero więc zebrane' razem wszystkie powszednie spektakle w roku 1983 pozwolą na stwierdzenie. czy otwarty przed półtorawieczem Teatr stał się na powrót Wielkim.

Dosyć a nim przejdźmy na małą salę i do haendlowskiego "Amadysa", po którym były same tylko zachwyty!

Kiedy zbierałem informacje o warszawskich fetach Jubileuszowych, dowiedziałem się - przynajmniej tak mi się wydawało! - tę operę Haendla prowadził będzie od klawesynu wielce uzdolniony Władysław Kłosiewicz. Przypuszczenie tym snadniej zrozumiałe, że za baroku osobna instytucja dyrygenta jeszcze nie była powszechna, a sam Haendel kierował muzyką od klawesynu. Okazało się przecie, że "Amadysem" dyrygował będzie Janusz Przybylski. Anachronizm więc, lecz jakże udatny w wyniku! Nie jedyny, bo za czasów Haendla partie kobiece na scenach śpiewali i role grali kastraci, których u nas dziś nie ma (przynajmniej w Operach!), dlatego za dwóch rycerzy wystąpiły na małej scenie dwie panie, ale jakże to im się wspaniale udało. Język tylko zachowano wierny oryginałowi, dając przedstawienie po włosku.

Dominowała talentem, postawną urodą, zachwycającą barwą altu i muzykalnością Jadwiga Rappe, od paru lat śpiewna gwiazda nasza, tu w roli niezwyciężonego rycerza Amadysa (Amadigi). Niewiele ustępowały jej przecież Alicja Słowakiewicz, szczególnie, delikatnie piękna w ariach lirycznych, chociaż grała przewrotną czarodziejkę Melissę; także Elżbieta Pańko o ciekawym temperamencie muzycznym (książę Dardano) i wreszcie Izabella Kłosińska (księżniczka Oriana), która w III akcie popisała się wirtuozerią barokowej koloratury.

W intradzie orkiestrowej smyczki chwilami zdawały się brzmieć trochę szorstko, ale później wszystko się w kanale rozegrało, rozdźwięczało i szumiało jak najsprawniej, w świetnie skontrastowanych przez młodego jeszcze naówczas Haendla wszystkich owych ariach zwycięstwa, zemsty, radości, tęsknoty, żalu i zadumy, co reżyser Laco Adamik urozmaicił wieloma cudami barokowej konwencji, scenograf Barbara Kędzierska przystroiła powabnie, zaś choreograf Emil Wesołowski przybrał tańcami-echem wspomnień, gdy sam występował w zespole Conrada Drzewieckiego.

Czy te dziwne przygody Amadysa rodem z Galii, czy owa piękna i doskonale wystawiona barokowa opera "Amadigi di Gaula" będzie miała powodzenie w dzisiejszej Warszawie" - Trudno przewidzieć, bo nazwisko Haendla kojarzy się w utartym formularzu pojęć z trudem odbioru muzyki. Ale ja namawiam! Zrobiono wszystko, żeby jubileuszowy u nas Jerzy Fryderyk stał się szlachetnie zabawny dla każdego Zwracam też uwagę "Pagartu": oto wysokiej marki towar eksportowy!

Stulecie urodzin Karola Szymanowskiego i stupięćdziesięciolecie Teatru Wielkiego w Warszawie: dwie rocznice, które się zazębiły. W następnym roku będą jakieś kolejne i dalej, i dalej... Nieprzerwanie bowiem trwa nasz taniec życia ze śmiercią, owa "grande valse funebre" - bezustanne wizowanie od kołysek aż po groby.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji