Artykuły

Cygański tabor na motorach, czyli mania uwspółcześniania

"Manru" Ignacego Jana Paderewskiego w reż. Marka Weissa w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Magdalena Mateja w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Od soboty w Teatrze Wielkim można zobaczyć operę "Manru" Ignacego Jana Paderewskiego. To kolejny w poznańskiej operze spektakl, w którym scena nie chce dać się poprowadzić muzyce

Przenoszenie dzieła napisanego przed wieloma laty w czasy współczesne reżyserowi musi być dla niego świetną zabawą. Zwłaszcza w gatunku opery, w którym w jakiś sposób bardziej niż w innych przyzwala się na rozpruwanie, mieszanie, przerabianie i patchworkowe zszywanie ze sobą wybranych elementów za pomocą popularnego, choć niekoniecznie gustownego ściegu.

Marek Weiss, któremu przypadła w udziale reżyseria "Manru" Ignacego Jana Paderewskiego w setną rocznicę odzyskania niepodległości przez Polskę, dał pole do popisu przede wszystkim Kasparowi Glarnerowi. Na dekoracjach i kostiumach jego autorstwa - wykonanych, owszem, z rozmachem - niejako kończy się realizacja sceniczna tego spektaklu. Za ruch, obejmujący głównie podrygi chóru (tego samego rodzaju niezależnie od ludu, w który się wciela) i kilka niezbyt imponujących wejść baletu, oklaski zebrała Izadora Weiss.

Noc spadających gwiazd

Teatr Wielki w Poznaniu w materiałach prasowych dotyczących najnowszej premiery (będącej koprodukcją z Teatrem Wielkim - Operą Narodową w Warszawie) jak zawsze podkreśla "zdumiewającą dzisiaj aktualność tej historii". Otóż każda wystawiana ostatnimi laty na poznańskiej scenie opera rzekomo zaskakuje aktualnością. Wszystkie - niezależnie od treści, stylu czy roku powstania - są niezmiennie na czasie. Każdy ma odnaleźć w nich odbicie swoje lub co najmniej swego otoczenia.

Tym razem rzecz dzieje się na weselu, na którym przez większość imprezy nie ma wcale młodej pary, bawią się tam natomiast wyłącznie kobiety. Wszystko po to, żeby współczesny widz pojął aktualność dzieła. Jesteśmy więc w tej samej remizie, w której odbywałyby się swojskie dożynki z libretta Alfreda Nossiga, tylko ściany jakoś bardziej pobielone, a półki z alkoholami szklane. Biało-złote balony, które za kilka dni pewnie uformują kształt "2018" na imprezie w stylu glamour, ktoś naprędce, pewnie pół godziny przed premierą, tfu! weselem, ułożył w krzywy napis "LOVE".

Kaspar Glarner włożył za to sporo pracy w zaprojektowanie łącznie ponad setki kostiumów, współgrających estetycznie ze stworzoną przez siebie scenografią do każdego aktu. W kwestii scenografii zrehabilitował się jeszcze na chwilę w drugim akcie, tworząc przytulną, ciepło oświetloną biedę w chacie za wsią. Tam właśnie Manru, ożeniwszy się z Ulaną, ma odtąd dach nad głową, a raczej garaż dla swojego motoru. Wkrótce jednak skusi go powrót do wolności cygańskiej bandy i parkowania, jak oni, pod gołym niebem.

Jeśli więc uwspółcześniać, to po całości. Wiadomo, że dzisiejsi cyganie to kryptokrezusi, którzy tylko w niedzielę pod kościołem są ubogim, wędrownym ludem. A skoro bezdomni wożą się dziś w Polsce "volkswagenikami", to dlaczegóż cygański tabor, zamiast kilkoma wozami, nie miałby obecnie zaznawać wolności, poruszając się kolumną motocykli. I tak w trzecim akcie reżyserski i scenograficzny rozmach zaserwował nam około trzydziestu jednośladów, które oślepiająco "wjechały" na scenę na tle tapety komputerowej przedstawiającej szosę w arizońskim, dajmy na to, krajobrazie. Na domiar cudów tapeta rychło zajęła się ogniem, aby wraz z nadejściem zmierzchu przeistoczyć się w romantyczny wygaszacz ekranu. Tego wieczoru na deski sceny pod Pegazem musiało spaść kilkadziesiąt, może kilkaset gwiazd. Ciekawe, ile z pomyślanych przy rym życzeń się spełniło.

Publiczność musi dostać to samo, co zna?

Wszystko to jeszcze miałoby szansę się obronić, gdyby reżyser wziął pod uwagę wszystkie elementy dzieła. Bo o ile muzyka Paderewskiego ma w sobie sporą dawkę unikatowości, która poprzez nieczęste wykonywanie nie zdążyła się jeszcze u nas osłuchać, o tyle polski przekład libretta - wyjściowo stanowiący słabe ogniwo tej opery - zwłaszcza w kontekście obrazu sceny zaprezentował się absurdalnie. I w ukryciu tego absurdu nie pomógł brak napisów na premierze, nie pomógł brak komunikatywności tekstu z ust chóru i większości solistów (chociaż Przyoperowy Chór Dziecięcy udowodnił, że można. Brawo!). Jeśli uznaje się, że publiczność w operze musi dostać to samo, co zna z codzienności, może warto by rozważyć inwestycję w nowy przekład, bardziej przystający do rzeczywistości, którą chce się odzwierciedlać.

Spektakl ratuje kierownictwo muzyczne Tadeusza Kozłowskiego, a właściwie przewodnictwo orkiestrze. Zespół w jego rękach gra bardzo plastycznie, znakomicie odczytując zawarte w partyturze emocje i nastroje. Jako jedyne w tej produkcji ciało wykazuje konsekwencję i odpowiedzialność za przeprowadzenie odbiorców przez treść dzieła. Coś jest jednak nie w porządku w tym, że to kolejny w poznańskiej operze spektakl, w którym scena nie chce dać się poprowadzić muzyce. Szkoda, że realizatorzy i aktorzy-śpiewacy szukali dramaturgii z głową w tych spadających gwiazdach.

Kolejny pokaz dziś o godz. 19.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji