Artykuły

Kutz: Jest we mnie szczeniak

Czasem kupuję w internecie wino. Potem przychodzi paczuszka, słodkie życie... Wino jest idealne do dobrego obiadku. Troszkę, tak, żeby się rozochocić do życia. Kazimierza Kutza wysłuchała Aleksandra Klich z Magazynu Świątecznego Gazety Wyborczej.

Gdy w felietonie napisał, że chciałby być pochowany w ogródku za domem pod Warszawą, zadzwonił do niego znajomy poeta z Katowic: - Ale, Kazik, nie możesz nam tego zrobić - lamentował. - Ty musisz leżeć tutaj, w Katowicach, w swojej małej ojczyźnie, żebyśmy mieli do ciebie blisko.

- Co on sobie, kurwa, myśli, że ja umrę przed nim? - wściekł się Kutz.

Poeta nie żyje od roku, Kutz umarł we wtorek w szpitalu w Międzylesiu pod Warszawą.

Zostanie pochowany w Katowicach. - Gdyby pochowano go na Powązkach, przyjechalibyśmy z łopatą i byśmy go wykopali - pisze do mnie na Facebooku znajomy Górnoślązak.

Był jednym z najważniejszych ludzi w moim życiu - nauczył mnie odwagi, pyskowania i dał mi poczucie niezależności i wolności. Mówił: "Jestem wolnym Ślązakiem, wszędzie obcy".

Pięć lat temu zapytałam go, gdzie trafi po śmierci:

- Oczywiście nie do nieba ani do piekła, bo czegoś takiego nie ma. To będzie coś przypominającego forum greckie. Na kamiennej ławce będę siedział między Modzelewskim i Michnikiem. A ze sceny ksiądz Tischner będzie mówił góralskie dowcipy. To będzie swawolne i wesołe miejsce wolnych ludzi.

Tamtą rozmowę przeprowadziłam dla telewizji, do cyklu "Rozmowy poszczególne", w jego domu w podwarszawskich Kaniach.

Kawa była dobra, mocna, z włoskiego ekspresu. Koty zerkały zza szyby w kuchni, zdziwione, skąd w przytulnym domu Kazimierza Kutza tylu ludzi, ale nie odważyły się wejść do środka. Reżyserka Monika Górska po śmierci Kutza napisała do mnie: "Oglądam, słucham, czas się zatrzymał".

Zaczepił wtedy pierwszy: "Zapyta mnie pani, czy czuję się spełniony? Liczę na to, bo jak każdy człowiek w starszym wieku, który wyszedł już z zawodu, nie ma w sobie tej pompy co niegdyś, patrzę z boku na swoje życie i szukam do niego klucza".

Aleksandra Klich

Ile wyrąbać węgla

Reżyser to takie zwierzę, które musi być ciągle w środku żywiołu. Nadstawiać się życiu. Najlepiej wychodzą takie filmy, które się zwierzęco przeżyło. Z witalnością po matce byłem urodzony do tej roboty: chciałem brać wszystko totalnie. Być najlepszym. W piciu wódki, zdobywaniu kobiet, no i w robieniu filmów. Więc żyłem na pełny gaz. Pazerny na świat. Grałem va banque w pracy i prywatnie.

Jak zjeżdża pani na dół do kopalni, to musi tyle pani wyrąbać, na ile pani ma siły. Im pani więcej wyrąbie, tym więcej za to dostanie i ma poczucie, że jest lepsza od tych, których nie stać na taki wysiłek. Sztuka to jest nieustannie praca wyczynowa. Bicie rekordów w stanie nawiedzenia, bezsenności.

A ja zawsze chciałem dotrzeć do granic swoich możliwości. Żeby się to udało, trzeba być zupełnie wolnym. Mówi pani, że to niemożliwe? Nieprawda: możliwe. Trzeba tylko wygrać ze sobą - ze swoimi słabościami, uzależnieniami, ograniczeniami. Robienie filmu to jest takie starcie. Wielki wysiłek z nastawieniem, że zrobi się na tysiąc procent, żeby wyszło 80. Romans z samym sobą, nie po to, żeby komuś zaimponować, ale by zbadać, kim właściwie jestem.

Dziś jestem kompletnie wolny. I demonstracyjnie czerpię z tego coraz większą przyjemność. Wolny Ślązak, wszędzie obcy.

Życie, nie śmierć

Moje najważniejsze dokonania? Po pierwsze, "Nikt nie woła". Młodzieńczy, bezczelny film. Jakby napalony chłopiec dorwał się do pięknej dziewczyny. I po drugie, że zrobiłem coś ważnego dla Śląska. Czuję, że to dzięki moim filmom pół miliona miało odwagę powiedzieć, że jest Ślązakami.

Śląsk to mój klucz do życia. Śląsk mi zagwarantował, że zrobiłem coś, czego nikt przede mną nie zrobił.

Wyjechałem stamtąd jako chłopak. Uciekłem, jak ucieka się z piekła, z ziemi niczyjej. Gdy wróciłem, miałem 40 lat. Dobry, męski wiek. Za sobą: pijaństwo, kobiety, pozycję znanego reżysera.

Postawiłem sobie cel: zdefiniować, czym jest śląskość. Cały czas do tego zmierzam i do dziś nie jestem pewny, czy już wiem. Nie, to nie jest tak, że dzięki filmom stworzyłem Górnoślązaków. Ja ich obudziłem. Bo to jest straszne żyć bez wyższej kultury.

Ludzie w Polsce mówią, że to wzmacnianie górnośląskiej tożsamości jest niebezpieczne? Bzdura, dowód strasznego ubóstwa umysłowego, głupoty po prostu. Śląsk jest integralną częścią Polski i jeśli ktoś myśli, że Ślązacy chcą go oderwać, to jest to nacjonalistyczne paskudztwo.

Jestem Ślązakiem, ale i Polakiem, bo jestem organicznie związany z kulturą polską. Sam ją tworzyłem. Ale moja polskość jest rzeczą wtórną. Najpierw jestem Ślązakiem. I nie pozwolę, żeby jakieś państwo degradowało moją kulturę do czegoś podrzędnego. Nacjonaliści, ten, kurwa, siódmy cud świata, polonizują nas. Chcą nam wepchnąć okropną historię swoich powstań, tej całej polskiej nacjonalistycznej głupoty, która nam - pochodzącym z miejsca, gdzie jak człowiek wychodził do pracy w kopalni, to mógł z niej nie wrócić - jest całkowicie obca. Ślązacy cenią życie, nie śmierć.

Wystarczy zrobić proste zestawienie: jeśli trzy powstania śląskie kosztowały 4 tys. ofiar, to jedno powstanie warszawskie kosztowało 200 tys. istnień ludzkich i miasto. To było dzieło strasznych idiotów i idiotami są również ci, którzy nam dziś wstawiają kit, że powstanie miało sens.

Takie myślenie to lekkoduchostwo, które żywi się pogardą dla człowieka. A nie ma nic ważniejszego niż człowiek. Jeśli w moich filmach widać, jak górnik idzie do pracy, a za nim, przez okno, wygląda żona, to właśnie jest istota życia. On idzie robić poważną rzecz: walczy o egzystencję. O to, żeby jego dzieci miały co jeść. Bo to jest główne zajęcie człowieka: zapewnić byt rodzinie. A nie bezmyślnie tłuc się, żeby potem ktoś bezmyślnie dorabiał do tego ideologię, że wielcy bohaterowie walczyli za wielkie idee.

Ostre strzelanie na mojej ścianie

W ostatnich latach odeszło wielu moich kolegów - Holoubek, Morgenstern, Łapicki, Czeczot, Henryk Bereza. Trochę jakbym mieszkał w podziurawionym domu.

To znak, że już się zbliża czas odlotu. Że ostre strzelanie już blisko, na mojej ścianie, tuż obok. I wie pani, to strasznie ciekawe, jak to będzie. Bo to niewyobrażalne, nie? Trzeba się do tego jakoś przymierzać. I dlatego się żyje jakby inaczej, w człowieku narasta jakaś dziwna pokora wobec czasu.

Od czasu, gdy umarł Henio Bereza, opustoszał Czytelnik. To przy jego stoliku po śmierci Holoubka huncwotowaliśmy bezwstydnie. Najpierw oglądaliśmy świeże książeczki w księgarni obok, a potem swawoliliśmy o poezji, seksie, polityce. W środku wszyscy - i Henio, i Głowa, i Gucio, i ja - mieliśmy szczeniaka. Czytelnik to było piękne miejsce, ale niestety, już umarło. Teraz przychodzę tam, zjadam obiad, wychodzę. Z poczuciem absurdu przemijania.

Henio umarł na ulicy, na rogu Wiejskiej, w drodze, którą codziennie tuptał. Po prostu klapnął, śpiączka, i już się nie obudził. Gdzie ja trzasnę? Gdzie dopadnie mnie luksus ostatniego oddechu? Idealnie przydarzyło się Łapickiemu. We własnym łóżku, nie będąc uciążliwym dla otoczenia.

No nic, nie ma na to rady, trzeba się pogodzić. Ja się nauczyłem wiele od Czechów dzięki ich poczuciu humoru. Bawi mnie, że jak byłem młodszy, chudszy i sprawniejszy, to wchodziłem przez drzwi bez problemów, teraz przeszkadza mi a to framuga, a to klamka. Że jak się przewrócę, to ciężko będzie mi wstać.

Inne są też poranki. Jak człowiek się budzi, to w pierwszej chwili ogarnia go strach, gdzie jest i jaki dzień. Identyfikacja jest takim pierwszym fleszem, próbą pozbierania się. Potem jakoś idzie, pod warunkiem że poprzedniego dnia człowiek zaplanuje sobie scenariusz.

Trzeba być też bardziej skupionym. Nie odpuszczać sobie, bo na starość człowiekowi łatwo się odechciewa. Codziennie rano biorę wózeczek, człapię po bułki, jarzyny do sklepu, tu niedaleko. Poniedziałki lubię, bo jest pełno gazet, sobotę też, bo wychodzi "Wyborcza Świąteczna", a tam jest dużo do czytania. No tak, niech pani się nie śmieje, że was chwalę.

Czy ze starością można sobie poradzić? Dać jej odpór? Nie, nie ma takiej możliwości. Można od niej tylko uciec w słowo, czyli w książki albo w pisanie. Czasem wydziobuję z telewizji jakieś stare filmy. Lubię w nich odkrywać nowy blask.

Kombinuję też, jak wysmarować moją tygodniową klasówkę, czyli piątkowy felieton do katowickiej " Gazety Wyborczej". I to jest moja fantastyczna metoda na uniknięcie sklerozy. Staram się, żeby było trochę literacko, zabawnie, złośliwie. Nazywam, wyłuskuję, kojarzę. Nie wiem, co byłoby z moim umysłem, gdybym nie musiał pisać tych klasówek. Myślę, że to mnie trzyma przy życiu najbardziej.

Takie przejściowe burze w mózgu.

Wino dla rozochocenia

Jak się w dzisiejszym świecie żyje niemłodemu? No, jak kibicowi, którego nie wpuszczają już na stadion. Pogodziłem się z losem i nigdzie się nie wpycham, szczególnie tam, gdzie jest dużo młodych. Na przykład nie chodzę do kina. Ile można znosić pytające spojrzenia: to ten facet jeszcze żyje? Zresztą mi się wydaje, że psuję estetykę, więc po co?

Towarzysko jestem nasycony. Marzę, żeby odbierać jak najmniej telefonów, lubię posiedzieć w ciszy. Tu, na środku tarasu, mam dwa drzewa, lubię się do nich przytulić. Jak wracam do domu po dłuższej nieobecności, to moje dwa koty przychodzą do mnie i razem odpoczywamy. Takie są czułe wobec mnie.

To takie nowe przyjemności na starość. Harmonia dawnego awanturnika. Często myślę o ostatnich latach życia Iwaszkiewicza, który niedaleko stąd, jakieś trzy kilometry, po śmierci żony pisał takie wspaniałe wiersze o swoim ogrodzie, o drzewach, psach...

Czasem kupuję w internecie wino. Potem przychodzi paczuszka, słodkie życie... To dla rozkoszy, ja lubię gotować - jak ktoś przyjdzie, to wino jest idealne do dobrego obiadku. Robię przyjemność komuś i sobie. Troszkę, tak żeby się rozochocić do życia.

Jestem szczęśliwy, że mam rodzinę. Że moje dzieci ciągle się wokół mnie kręcą. To mi daje energię, wigor. Przez kilkadziesiąt lat koncentrowałem się wyłącznie na sobie, żeby robić karierę. Gdy zdecydowałem się na rodzinę, było już późno. I teraz, gdy inni mają gromadę wnucząt, ja mam dzieci, które studiują, i tylko jedną wnuczkę.

Dla mojego 20-letniego syna nie mogę być dziadem, do końca muszę być młody.

Niech się Polska posunie

Pyta pani: czym jest ojczyzna? To coś najbardziej intymnego. To mieszkanie, w którym się urodziłem ja, moi bracia i siostry. I ta harmonia, w której żyli nasi sąsiedzi, solidarność w strasznie ciężkich czasach bezrobocia i wojen. Każdego dnia wspólna walka ludzi, którzy są traktowani gorzej, bo dla Niemców są Polakami albo dla Polaków Niemcami, albo dla jednych i drugich Ślązakami, o godność osobistą.

Ślązak wie, że życie to loteria. Raz wygrałeś bilet i na tym bilecie żyjesz, i musisz sprostać temu życiu, dać radę losowi. Godnie. Dlatego dzisiejsza walka o uznanie Ślązaków za grupę etniczną to rzecz niesłychanej wagi. Bo to walka o godność.

I teraz jak już kapcanieję i jestem wyciszony, a wokół wszyscy umierają, to myślę, że chciałbym jeszcze dożyć chwili, żeby polski parlament uznał Ślązaków za grupę etniczną. To byłby największy skarb, jaki dostalibyśmy w swojej strasznej historii. To byłoby spełnienie mojego życia.

Polskie państwo jest wielkie i silne i ma tak wspaniałą kulturę i tak wielu utalentowanych ludzi, że mogłoby się trochę posunąć i zrobić miejsce dla Ślązaków, prawda? Jakby tak wybuchł śląski gejzer twórczości, to byłoby wielkie wzbogacenie polskiej kultury.

Niebo

Tak, jestem chrześcijaninem. Takim z pierwszych wieków, dla którego najważniejsza jest miłość. Chrześcijaninem, który nie ma nic wspólnego z tym agresywnym katolicyzmem. Żeby wiedzieć, co jest dobre, a co złe, nie potrzeba mi Kościoła. Wystarczy, że matka nauczy człowieka, że np. nie wolno kłamać, że trzeba się pilnować, żeby nie zranić drugiego człowieka. Mnie tak wyszkoliła, że przed zaśnięciem robię rachunek sumienia, co spieprzyłem danego dnia, czy kogoś nie dotknąłem, nie okłamałem, nie wpadłem w samouwielbienie. Życie powinno być takim nieustannym rachunkiem. Ciągłym podważaniem tego, co się zrobiło, myślało. To najlepszy sposób, żeby zmierzać do czystej sytuacji wewnętrznej. Dzięki temu mniej cierpią ludzie wokół, mniej cierpi się samemu.

Sama pani widzi, cnota przyzwoitości nie potrzebuje katolicyzmu.

Pyta pani, gdzie trafię po śmierci. Oczywiście nie do nieba ani do piekła, bo czegoś takiego nie ma. To będzie coś przypominającego forum greckie. Na kamiennej ławce będę siedział między Modzelewskim i Michnikiem. A ze sceny ksiądz Tischner będzie mówił góralskie dowcipy. I będzie swawolnie i wesoło. To będzie miejsce wolnych ludzi.

Mówi pani, że nauczyłem panią odwagi? I dobrze, bo Ślązacy są strasznie ostrożni, nie lubią się narażać. Jakby historia przysypała ich strachem. I mnie to strasznie wkurwiało.

I niech pani pamięta, że odważny nie kłamie. Jak się łże, to jest się tchórzem.

---

Kazimierz Kutz - autor m.in. filmowej trylogii śląskiej: "Sól ziemi czarnej", "Perła w koronie" i "Paciorki jednego różańca", oraz "Pułkownika Kwiatkowskiego", "Zawróconego", a także legendarnych spektakli Teatru Telewizji, m.in. "Do piachu" Tadeusza Różewicza i "Emigrantów" Mrożka. Autor powieści "Piąta strona świata", którą dziś po raz pierwszy wystawia Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Reżyseruje Robert Talarczyk

Aleksandra Klich jest autorką jego biografii "Cały ten Kutz"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji