Artykuły

Konrad śledziennik, czyli Studium o Hamlecie odwrócone

"Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Wszystkich.

"Wyzwolenie" Anny Augustynowicz jest spektaklem melancholijnym i potwornie pesymistycznym. Choć nikt by się tego nie domyślił po reakcjach premierowej widowni. Ta raz po raz parskała śmiechem, gdy Konrad w dialogu z Maskami żądał obrony "naszej krwi i naszych dziewcząt" przed "obcymi", czego dokonać jest władny tylko "polski rząd"; ba, z wesołości mało nie wybuchła oklaskami na padające ze sceny żądanie "cenzury narodowej".

Rozbawienie to - skądinąd sprzeczne chyba z intencjami reżyserki - ilustruje jeden z dwóch podstawowych problemów, jakie ma dziś każdy interpretator dramatu Wyspiańskiego. Mianowicie: jak, u licha, traktować faceta, który w oczywisty sposób ma być bohaterem pozytywnym, a jednocześnie opowiada takie rzeczy?! W początkach dwudziestego stulecia mógł się Konrad tłumaczyć, że "chce tego, co jest wszędzie". Obecnie jednak - o ile puścić mimo uszu farmazony, jakie opowiada o prasie niemieckiej prezydent Andrzej Duda - w tzw. normalnych państwach cenzury nie ma, formułkę "nasze kobiety" uznano za ciut już przestarzałą, a i coraz mniej osób podpisałoby się pod zarzutem (skreślonym skądinąd w spektaklu) "Wy chcecie żyć i nie ma podłości, której byście do ręki nie wzięli i nie przyswoili sercu".

A zatem - jak się do tego wszystkiego odnieść? Powoli, opłotkami i ostatecznie całkiem sprzecznie z duchem dzieła reżyserka udziela odpowiedzi. Nim to jednak zrobi, zgodnie z chronologicznym porządkiem Konradowi każe milczeć, a scenę zaludni hurmą postaci z komedii "Polska współczesna". W typowej dla Augustynowicz, niemal pozbawionej scenografii przestrzeni, gdzie od czasu do czasu na wózku pchanym przez obsługę wjedzie jakaś postać lub pojawią się jednobarwne kubiki, rozbrzmiewają więc świetnie przygotowane monologi Karmazyna, Hołysza, Kaznodziei, Prezesa, Prymasa. Wszyscy jak jeden - równocześnie świadomie sztuczni (widać to w ostentacyjnie zaznaczonych akcentach kolejnych zdań; Polski to już chyba jedyny teatr w stolicy, gdzie aktorzy umieją tak różnicować dialogi) i przerażająco realni. Do potęgi uosabia ten sposób myślenia o teatrze Hestia (Hanna Skarga) - zmanierowana celebrytka wymachująca pochodnią, która i tak nie zostanie Konradowi przekazana. Bo zresztą zgaśnie, nim bogini-niebogini zdoła modulowanym głosem rzec bohaterowi "Pochodnię weź!".

Wtedy jednak będziemy już w końcówce II aktu (wedle podziału oryginalnego; dwugodzinne przedstawienie w Polskim idzie ciurkiem), wiedząc już, gdzie to wszystko zmierza. Konrad (Grzegorz Falkowski), młodzieniec w wyciągniętym swetrze i o błędnym wzroku, przez większość I aktu siedzi na schodkach w milczeniu. W II zaczyna mówić - ale jak mówić i do kogo!

Zamiast dwóch tuzinów Masek jest Reżyser (Marcin Bubółka) - równie znakomity co Falkowski dyskutant o ostrym języku. Z kilkunastu różnych rozmów bohatera robi się więc jedna, podkreślając, że ten Konrad nie tyle debatuje z kimkolwiek, co sam szuka - na własny użytek. Bardzo niewiele w nim charyzmy, pełno autystycznego dzielenia włosa na czworo; dziesiątki stron tekstu zespolone w jedno morze słów dają efekt - logorei. Może najważniejsze przesunięcie akcentów w stosunku do Wyspiańskiego jest takie, że wielki praktyk sceny nie szczędzący dla wskazania efektu znaków przestankowych dał Konradowi moc wykrzykników. Tu wszystkie zamieniono na kropki, pytajniki, średniki. Wyzwoliciel się nie gniewa, nie idzie w bój, nie próbuje nikogo zatrzymywać: nieśmiało polemizuje. Znamienne, że jedna z nielicznych kwestii wyciętych mu w dialogach z Maskami to słynne "nie przyszło mi jeszcze nigdy do myśli, żeby trzasnąć w pysk Jowisza".

W głębokiej kontrze do tego hamletyzmu Geniusz (Mirosław Zbrojewicz), wjeżdżający na platformie z dyskretnym podpisem "A. Mickiewicz", jest postacią poważnie potraktowaną i groźną. Cyniczny do szpiku kości populista z szalikiem w narodowych barwach i księgą, która wygląda na Biblię, to arcysprawne zwierzę polityczne. Kiedy Konrad zeskakuje ze schodków i próbuje przygwoździć tamtego słynnym monologiem, "harpia narodu" śledzi jego wysiłki ze złośliwym uśmieszkiem, co ważniejsze - nie słyszą tego uwiedzieni przez Geniusza, bo ci dawno sobie poszli. "A kysz, a kysz" wypowie ze sceniczną emfazą nie lud, lecz Reżyser. I doda zaraz - to jeden z najciekawszych zabiegów Augustynowicz - fragment z didaskaliów: o Szekspirze, niemającym "pojęcia naszej POLSKIEJ DUSZY (...) was, gdy dziś polską znam plejadą - cóż angielskiego w sobie macie?".

Ale nawet tę ostatnią walkę Konrad toczy w tonie gazetowej refleksji, nie poważnego boju na śmierć i życie. Bo to właśnie jest drugi główny problem z dziełem Wyspiańskiego dzisiaj. Hasła starodawnych typów narodowych - szlachty, duchownych i Geniuszy czerpiących soki żywotne z wawelskiej krypty (nie bez kozery Piotr Jędrzejas w niedocenionym spektaklu z Teatru na Woli wrzucił tu nawiązanie do katastrofy smoleńskiej) - wielu ludziom mogą się zdawać czcze i słusznie minione. Ale ci ostatni nie przeciwstawią im dziś żadnej Wielkiej Idei, bo kto z ich obozu by za taką poszedł?

"Cóż angielskiego w sobie macie?". W "Studium o Hamlecie" krakowski pisarz formułował centralny problem tak: "W Polsce zagadką Hamleta jest to, co jest w Polsce - do myślenia". Dzisiejszy sposób myślenia raczej odwraca tamten: do myślenia w Polsce jest to, co można objaśnić w kategoriach szekspirowskich - psychologizmu i żądz.

Resztę usunięto na bok wraz ze słynnym hasłem o zrzucaniu płaszcza Konrada. A to - czy się podoba, czy nie - przynosi określone konsekwencje w postrzeganiu tego bohatera. W Polsce zniewolonej można było Polskę odzyskiwać. W Polsce obecnej, która dyktaturą jest - jednak! - głównie w felietonach, nie da się poprzestać na haśle "Polska" wskazując cel. Dalszy zaś cel to już najczęściej szczęście indywidualne; tym bardziej bezzasadne są nadzieje, że pod czymś szerszym podpisze się "wyrobnik" oraz "dziewka bosa". Reżysera, który poważyłby się zostawić Wyspiańskiemu te sny, zabito by śmiechem bez możliwości apelacji.

Dlatego Konrad, w oryginale poważny - choć osamotniony - wojownik zdolny do zwyciężania, tu nie ma żadnego oręża. Zamiast miecza ma tępy kozik - swoje godne blogów kaskady słów i swój totalny autyzm. Mimo początkowych nadziej, że tak będzie, w nic lepszego nie jest go zdolny wyposażyć nawet Jerzy Trela.

Właśnie - Trela. Jego występ wyeksponowano w spektaklu najmocniej (także promocyjnie). Konrad z dawnego spektaklu Swinarskiego tu otrzymał nieprzewidzianą w dramacie rolę przewodnika, symbolicznego ojca głównego bohatera. To on otwiera spektakl oracją, w której posyła młodego ucznia na misję. To on pojawia się w kluczowych momentach, gdy Konradowi brakuje słów, dopełnia jego wystąpienie tekstem, który Wyspiański przewidział dla innych postaci - albo dla samego bohatera. Konrad nieodmiennie staje się wówczas jakby silniejszy, brzmi mocniej i pewniej. Wydawałoby się, że jeśli na koniec spróbuje kogokolwiek wyzwalać, Trela stanie u jego boku choćby widmem - Dumbledore przy Harrym Potterze, jeśli się tuzy teatrologii za taką paralelę nie pogniewają.

Ale nie, Trela na koniec mówi monolog Starego Aktora ("mój ojciec był bohater, a my jesteśmy nic"). Po nim siwowłosy mistrz odchodzi w kulisę szepcząc "Pamiętaj". I wiemy, że ten symbol pokoleń, które rzeczywiście walczyły o wolną Polskę, nie ma młodemu adeptowi do zaoferowania nic. Nie w sferze pomysłów mogących się przydać w świecie za oknem. Czy bowiem tak naprawdę te roczniki, które ginęły w piasku, szły z visami na tygrysy i roznosiły bibułę, były lepsze od współczesnych? Czy po prostu ludzie ci trafili na inny czas, wymagający innych wyzwań? Tak różnych od obecnych, że ich recepty na świat nic dziś nie dadzą.

Zatem, ma się rozumieć, nie będzie Erynii. Konrad zostanie na pustej scenie, by jeszcze podumać nad samym sobą. Kurtyna zapadnie przy powtórce jego początkowego monologu: "Idę sam, nie wiem, z raju czyli z piekła". W wymiarze artystycznym, jak właściwie całe przedstawienie, koncept poruszający. W wymiarze interpretacyjnym - depresyjny diabelnie. Bo żadnego wyzwolenia nie będzie i - o tym jesteśmy po spektaklu przeświadczeni - być nie może.

W wywiadach przedpremierowych Augustynowicz jako główne zagadnienie spektaklu wskazywała pytanie, na co doświadczenie Wyspiańskiego przydać nam się może we współczesnych czasach. Gorzka odpowiedź brzmi "na nic". I trudno podważyć tę palącą gardło refleksję rozpisaną scenicznie na wspaniałe dwie godziny. Może to nie Konrad, a Peer Gynt byłby właściwym bohaterem do mówienia o epoce obecnej.

A czy można mieć jakieś zarzuty wobec reżyserki? Osobiście mam o jedno. Jacek Sieradzki zastanawiał się kiedyś, co Swinarski tworząc "Wyzwolenie" dzisiaj zrobiłby z fragmentem o Automedonie ("poniosły rozszalałe konie - lecę ponad przepaście - tysiąc lat..."). Bo tak z ręką na sercu - kto kojarzy sam z siebie imię woźnicy bojowego rydwanu Achillesa, za Wyspiańskiego wykształconym ludziom jeszcze znane?

Sieradzki prorokował, że reżyser legendarnego spektaklu z Trelą wrzucony w wiek XXI musiałby skapitulować i "kwestie trzy lub cztery" wykreślić. Sam się zastanawiałem, jak z problemem poradzi sobie Augustynowicz. Ominęła go niczym, nie przymierzając, wspomniany Peer Gynt. Fragment o Automedonie jako żywo się pojawia, poruszająco zresztą recytowany, na dwa głosy - przez Falkowskiego i Trelę. Ale nie przebija się do widowni z przesłaniem, co to za jeden, co Konrad próbuje przez to powiedzieć. Bo on przecież nie próbuje powiedzieć nic nikomu. Tylko sam do siebie kieruje niewart zgłębiania, wariacki strumień świadomości jak z twittera Trumpa, gdyby Trump zrobił kurs mitologii greckiej.

Może i Polska nie potrzebuje wyzwolicieli. A jednak jakoś to wszystko za łatwe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji