Artykuły

Szukając kończyn

"Upadek kamiennego domu" w reż. Kazimierza Brauna z Teatru im. Solskiego w Tarnowie na scenie Starego Teatru w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Kamień - trudna rzecz. Majestatyczna. Tworzywo skazane na godność. Słyszał kto kiedy dowcip z marmuru karraryjskiego? Czy ktoś widział kabaret bazaltowy bądź granitową farsę? Czy grał ktoś w gumy ukręcone z piaskowca? Ogarniacie wyobraźnią, co by się w Paryżu wyprawiało, jakby dziewice w "Crazy Horse" fikały nie nogami, a lastrikowymi walcami, że już o ustringowionych tyłach z głazów rzecznych nie westchnę! Szkoda dalej gadać.

Tak bardzo szkoda, że wystarczy prosta retoryka pytająca. Otóż, jeśli w poniedziałkowy wieczór, na dużej scenie Narodowego Starego Teatru, ansambl z Tarnowa pokazał "Upadek kamiennego domu" Romana Brandstaettera - to czy rozsądny człowiek winien się czemukolwiek dziwić?

Ba! Jeśli zważyć, iż do "Upadku kamiennego domu" przyczynił się mocarny, potrójny jubileusz - 100-lecie urodzin Brandstaettera, 75-lecie urodzin i 45-lecie pracy twórczej Kazimierza Brauna, reżysera tego głuchego runięcia - jeśli dodać, że Brandstaetter był ściśle związany z Tarnowem, bo tam się urodził, i porównywalnie mocno związany z Krakowem, gdyż tu studiował, jeśli do czcigodnych biograficznych uwikłań dorzucić fakt, iż dramaturg Brandstaetter właśnie na deskach Starego Teatru w 1947 pokazał "Powrót syna marnotrawnego", jeśli wreszcie wszystkie te odświętności okrasić informacją o Teresie Budzisz-Krzyżanowskiej, która w Starym każdą swą sceniczną bytność w piękno ongiś zmieniała, a teraz, w "Upadku kamiennego domu", gra główną postać kobiecą - to doprawdy chyba tylko wzruszający jakiś debil mógł w poniedziałkowy wieczór dziwić się, że na scenie jest, jak jest.

A było jak było, czyli jak być musiało w zaistniałych okolicznościach jubileuszowo-geologicznych. Dwie dostojne godziny głuchego dudnienia granitów.

Oto wnętrze salonu w starej willi na południu Włoch. Wszędzie kamień czcigodny, gdyż domostwo w ruinach starej świątyni wzniesione. Kolumny wiekowe niczym Tyber, ściany z płyt skalnych, posadzka pamiętająca stopy starożytnych Westalek, balkonowa balustrada z piaskowca, powietrze nieruchome jak Koloseum. Aż dziw, że cyprysy widziane z balkonu jednak miękkie są. Jest tak dostojnie, że dzieło Brauna kontemplując na siedząco - człowiek czuje się, jakby stał. Na baczność. I jakby wyszeptywał Rotę oraz Księgę Hioba.

Wszechogarniająca posągowość. Posągowość drzwi, klamek i czarnego fortepianu, na którym główny cierpiący odegra kawałki swego dzieła. Posągowość foteli i świateł. Posągowość zjaw, co są niczym drużyna Starych Wiarusów, którym reżyser każe nocami nawiedzać kamienne domostwo cierpień strzelistych. Jeśli już przy bólu jesteśmy - właśnie tu, w jądrze pozaczasowej posągowości, rozegra się dramat, moralny rzecz jasna. Ostro moralny, bezlitośnie etyczny, moralitetowy, marmurowy dramat artysty, co tworzyć nie może, albowiem duszą jego tarmoszą wojenne wyrzuty sumienia.

Kompozytor Marco (Krzysztof Radkowski) w Rzymie za okupacji nie ocalił, a mógł, biednego Polaka. Teraz oto w kamiennym domu odwiedza Matkę (Budzisz-Krzyżanowska) i ma nieprzyjemne zwidy. Nocami nachodzi go wspomniana drużyna Starych Wiarusów. Jak na mój gust Stare Wiarusy to wielogłowy wyrzut sumienia kompozytora, wyrzut, iż jak w Rzymie za okupacji wybiła godzina próby moralnej, on, Marco nie okazał się tak dzielny jak Stary Wiarus w "Warszawiance" Wyspiańskiego. Trudno, nie każdy może być Ludwikiem Solskim. A poza tym - nie Stare Wiarusy nocne są tutaj najboleśniejsze.

W kamiennym domu pokój wynajmuje Jan (Marek Kępiński), przybysz z Polski. To on stanie się, by tak rzec, szpicą bólu Marco, gdyż skłonność do zwidów nakaże Marco dostrzec w Janie ongiś nie ocalonego Polaka. I zacznie się! Posągowa dysputa w trójkącie: Matka-Marco-Jan, dysputa o moralnych obowiązkach artysty się zacznie i trwać będzie do końca, który, oczywiście, niczego nie rozstrzygnie, gdyż to ty, widzu, w sumieniu swym będziesz musiał zadecydować o winie, karze bądź ocaleniu cierpiącego. Amen.

Jeśli o moje wyczucie etyki chodzi, od pierwszej minuty pragnąłem, by opowieść skończyła się natychmiast, bo nie chciałem, by Budzisz-Krzyżanowska, Radkowski, Kępiński oraz Mariusz Szaforz jako służący Beppo, męczyli się tak potwornie. Jeśli tych czworo w wyreżyserowanym przez Brauna "Upadku kamiennego domu" gra tak, jakby każde grało, o niedorzeczności!, rolę tytułową - to czy wołanie o natychmiastowy upadek kurtyny nie jest wołaniem miłosiernym?

Cóż, nikt nie wysłuchał wołania mego. Czworo dudniło do końca. Jak głazy pukane drewnianymi młotami. Posągowo wygłaszali podszyte biblijną surowością kamienne sentencje Brandstaettera. Kroki ich, gesty i twarze miały rozmach Zamarłej Turni w Tatrach. Matka - marmurowa Nike z Samotraki, Marco - Dawid zdobiący główny plac Florencji. Jan - popiersie Bałuckiego na Plantach, Beppo - Myśliciel Augusta Rodina, Myśliciel, co wstał i podaje kawę, chrobocząc. A my?

U nas na widowni, jak tam, na scenie - też nie mogło być inaczej, niż było. Jubileusz zobowiązuje. Wstaliśmy więc, by odświętną owacją uczcić uroczysty zmierzch. Po czym do wyjścia ruszyliśmy - chrobocząc. Jubileuszowi pechowcy szukali pod fotelami zmarmurzonych kończyn, co im odpadły w trakcie oklasków.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji