Artykuły

Ciemność w śliniaku

Skąd to znam? - Pytałem siebie na premierze musicalu "Cabaret" Joe Masteroffa, Johna Kandera i Freda Ebba w Teatrze Scena STU wyreżyserowanego przez Krzysztofa Jasińskiego - pisze Paweł Głowacki w miesięczniku Kraków.

Wtorek

Skąd znam to kuszenie mężczyzny zniewieściałego na pokaz, ten jego pieprzny gest? Półnagi, uczesany po kobiecemu, o twarzy w białym pudrze i z bodaj karmazynową lśniącą szminką na wargach - pamiętam, zjawił się wysoko nad sceną, na balkonie, wyciągnął prawą rękę ku publiczności, zwracając dłoń wnętrzem do góry i długimi palcami o paznokciach muśniętych ciemnym lśnicym lakierem przebierał wolno tak, jakby słowo "Chodź..." powłóczyście brzdąkał na strunach niewidzialnej harfy, dryfującej w powietrzu niczym dywan fakira. Czarną muszkę miał na wysokości serca przyczepioną do białych bawełnianych taśm - tylko tyle zostało z koszuli. Skąd to znam? - Pytałem siebie na premierze musicalu "Cabaret" Joe Masteroffa, Johna Kandera i Freda Ebba w Teatrze Scena STU wyreżyserowanego przez Krzysztofa Jasińskiego.

A te odpustowe papuzie żaróweczki migające na ramie sceny? A malowidła na ścianie nad okalajaca scenę z trzech stron widownią, pozwalające myśleć o ciemnych, bezlitosnych krajobrazach George'a Grosza? A wiaderka z butelkami szampana i stoliki zastawione kieliszkami? A orkiestra na żywo? No i to szalejące światło reflektorów, i jeszcze, powiedzmy sobie, ten seksualnie wieloznaczny transwestytyczno-pornograficzno-homoerotyczny smaczek całości? Skąd znam

Czwartek

Być może cierpko zabrzmię, lecz cóż począć? Najpotężniejszą zasługą "Cabaretu" Jasińskiego jest to, że się na nim stare teatralne arcydzieło przypomina - "Cabaret" Sama Mendesa. Mętnawo, bo mętnawo, owszem, lecz przecież wiele, jak pisałem we wtorek, Jasiński przemyca z tamtego olśnienia. Zbyt wiele, by olśnienie nie wróciło. I dobrze, że wraca właśnie to.

Sedno w tym, iż Mendes dzieło swoje ulepił grubo po "Cabarecie" Boba Fosse'a. A czym był ten film, kiedy się w 1972 ukazał światu? Czym był i czym jest?

Piątek

"Cabaret" Fosse'a był i jest początkiem i końcem, alfą i omegą, finałem wszelkiej dysputy o musicalu. Jest planetą nieosiągalną. Cóż po zjawieniu się planety tej tuż przy Ziemi można było zrobić z zacną opowiastką Masteroffa, Kandera i Ebba? Zdawało się, że można jedynie - nie grać "Cabaretu", nie powtarzać go już nigdy ani na ekranie, ani na scenie. Tak, przeszłość bywa przykra, kiedy jest doskonała. Na przykład - Tadeusz Łomnicki jako Krapp, Ewa Lassek w roli Raniewskiej lub Jerzy Trela jako Konrad w "Wyzwoleniu". Jeśli się pamięta, jeśli jeszcze żyją, a żyją, ci, co pamiętają - jak Krappa, Raniewską lub Konrada grać mają dzisiejsi tragicy i tragiczki dzisiejsze? Jakoś tam grają, lecz pewnie to boli. Przeszłość bywa bolesna. Przychodzi teraz do głowy analogia do "Cabaretu" Fosse'a o wiele lepsza, ostateczna. Czy można, a jeśli tak, to po co, skrzyknąć grupę dziwacznych aktorów oraz amatorów, odziać ich w czarne szaty, przyczepić do ramion manekiny dzieci, usadzić w szkolnych ławkach i kazać raz jeszcze grać "Umarłą klasę" Tadeusza Kantora? Zabawne, że, owszem, można... Bycie odważnym to zawsze jest wartość niemała przecież...

Niedziela

Łukasz Szczepanowski, który u Jasińskiego gra uszminkowanego, upudrowanego, zniewieściałego Konferansjera, rzeczywiście hipnotycznie kusi palcami o kolorowych paznokciach - całkiem jak Alan Cumming, Konferansjer u Mendesa. Jakby nie miał stawów, a kości z gumy. Lecz co istotniejsze -ma w sobie odrobinę szarej melancholii, jakby w każdej sekundzie wiedział, że Berlin zaraz się skończy. I jest jeszcze jedna u Jasińskiego figura nie papierowa. Grany przez Rafała Dziwisza Żyd Schulz. Nie papierowy on, bo występuje chyba w innej sztuce - może w opowiadaniu Singera? A gdzie są Kamila Bestry jako pani Kost i Paulina Kondrak jako Sally Bowles? W "Dziewczętach z Nowolipek"? Czy Dorota Zięciowska w roli pani Schneider nie pozwala dumać o pociesznych paniusiach w sztuczkach Bałuckiego, zwłaszcza w "Grubych rybach"? I czy Maciej Grubich jako Clifford Bradshaw nie czułby się raźniej w "Dziewczynie i chłopcu, czyli hecy na 14 fajerek", o ile byłoby to 14 bardzo małych, a najlepiej tycich fajerek? A co z resztą? Na przykład - z marynarzami ruskimi, co tabunami odwiedzają łaskawą panią Kost, tyle że przyłażą raczej z opowieści "Timur i jego drużyna", a nie z okrętu? Co z odpustowymi żarówkami, z falującymi blaskami reflektorów, z kostiumami, i tak dalej? I w końcu - co ze śpiewem?

Środa

Dla przyszłości przeszłość, jeśli doskonała, bywa przykra i nie do przejścia zawsze wtedy, gdy przyszłości umknie istota niegdysiejszej doskonałości. Mendes ulepił spektakl genialny jak film Fosse'a, ale nie dlatego, że w Cummingu i Jane Horrocks jako Bowles znalazł genialną odpowiedź na genialność Joela Graya i Lizy Minnelli, nie tylko dlatego. Znalazł sceniczną odpowiedź na smak całości, którym jest smak gorzały zmieszanej z popiołem, opętańczo pitej w świecie ciemniejącym nieodwracalnie.

Czwartek

Oto rok 1931 - zdycha Republika Weimarska. Oto zdycha bajeczny Berlin. I czuje to Berlin, wyczuwa bliskość czystych chłopców Adolfa Hitlera. Właśnie wtedy dzieje się "Cabaret". Berlin czuje, że nic nie da się zrobić, nic, poza jednym. Da się nie zdechnąć jak pies. Da się nie zdechnąć skromnie, cichuteńko, z podkulonym ogonem. Więc bawi się tamten Berlin! Bawi się? To określenie dziecięce. Nie jest to picie, to nie są tańce i to nie jest śpiew. To nie jest rozpusta przeciętna, lecz babilońska rozpusta. To są obrazy Franciszka Rabelais'go podniesione do entej potęgi. Tysiące knajp, setki burdeli, dziesiątki kabaretów, seks zamiast powietrza i desperacka odmowa snu. I cierpka świadomość, że pod tą babilońską pierzyną cielesnego szaleństwa nieustępliwie pęcznieje chłodna ciemność. Taka gra toczy się w tamtym Berlinie. Odwieczna gra grzechu z jasnym przeczuciem rychłego definitywnego cięcia. Smak tej gry opętańczej jest sednem filmu Fosse'a i teatru Mendesa - jest tą u nich finezyjną, nigdy jednoznaczną pajęczyną utkaną z ciał, świateł, dymów, twarzy, oczu, nut, głosów i słów. Całkiem jak Christopher Isherwood w tomie prozy "Pożegnanie z Berlinem", co jest źródłem "Cabaretu" Masteroffa, Kandera i Ebba - Fosse i Mendes bez litości pokazują, jak było, oraz że nigdzie nie jest zapewnione, że się nie powtórzy. Nie dają żadnego pocieszenia.

Sobota

"Cabaret" Jasińskiego jest w istocie uroczym, dwie i pół godziny trwającym pocieszeniem.

Pocieszeniem pociesznym, dla dzieci i dorosłych, co lubią dziecięce igraszki. Ciała, światła, dymki, twarze, oczy, nuty, głosy i słowa są takie, a zwłaszcza tak zaserwowane, że ulepiona z nich pajęczynka pachnie lukrem. Jest niczym pastelowa makatka, bardzo ruchliwa i dźwiękowa, makatka przyjemna w odbiorze. Nade wszystko zaś - bezpieczna. Dobrze się na to patrzy, nieźle się tego słucha. I nawet zabawnie jest czasami na scenie. Na przykład, kiedy aktor rzuca do widza w dalekim rzędzie mandarynkę, a widz ją łapie. Albo kiedy walizka w rękach aktora sama się otwiera i wypadają z niej na scenę sztuczne penisy oraz inni, z gumy lub plastiku, najwierniejsi z wiernych przyjaciele dam samotnych lub stęsknionych morderczo. Jest tak zabawnie, że nawet wymalowana na siedzisku krzesła swastyka - śmieszy. A kiedy islamski terrorysta, wypinając się, wystrzeli z trzymanej tuż pod przyrodzeniem tuby srebrne konfetti -obśmiać się można jak norka.

Niedziela

Słowem, niby lew na scenie, lecz raczej lew pierdoła, śmiało go do rany przykładaj - ulga niechybna. Taki to jest "Cabaret". Lęk z bitej śmietany. Ciemność w śliniaku w grochy. To zawsze cieszy. I krzepi niezawodnie.

**

Paweł Głowacki - krytyk teatralny i recenzent kultury, postać barwna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji