Artykuły

Aleksander Mikołajczak: Róbmy swoje. Ale rzetelnie

- Robiłem różne rzeczy, chociaż nigdy nie traciłem kontaktu z zawodem - rozmowa z Aleksandrem Mikołajczakiem, aktorem teatralnym i filmowym o premierze w poznańskiej Scenie na Piętrze, jego rolach filmowych, jego poznańskich czasach oraz o córce, aktorce Izie Miko pracującej w Hollywood.

W poniedziałek zobaczymy pana w Scenie na Piętrze razem z Marzanną Graff w polskiej prapremierze jej sztuki "Błękitny Express". To rzecz o dziennikarzu, który robi reportaż o kombatantach II wojny światowej w Stanach Zjednoczonych w latach 60. Czy to fascynujący temat?

- Fascynujący z jednego powodu - występują dwie kobiety, które łączy jedno - pobyt na Syberii. Jedna pojechała tam jako dorosła kobieta, a druga jako małe dziecko. Chociaż były w tych samych miejscach ich relacje są skrajnie różne. Inaczej widzi to dziecko, a inaczej dorosła kobieta. W tym wszystkim znajduje się amerykański dziennikarz, który początkowo za bardzo nie wie o co chodzi. Dopiero po chwili zaczyna pojmować swoje błędy, niedoskonałości i brak wiedzy na ten temat.

Te dwie kobiety łączy jedna postać - Ordonka?

- Jedna i druga kocha Ordonkę, która, jak wiemy, ratowała dzieci z Syberii. Wywoziła je do Indii. Jedna z tych kobiet była małą dziewczynką uratowaną właśnie przez Ordonkę.

A więc rzecz dzieje się w środowisku polonijnym?

- Amerykański dziennikarz trafia do byłej hrabianki, która jest dyrektorem szkoły. A ponieważ ma polskie korzenie więc chce włączyć to do reportażu o weteranach II wojny światowej. Stąd pomysł odnalezienia jej i wywiadu z nią. W drugiej odsłonie spektaklu oni już są małżeństwem i wynajmują mieszkanie, w którym się poznali.

Zagrał pan dziennikarza. Jaki jest pana stosunek do krytyki?

- Zawód aktora należy do tych, które są w fatalnej sytuacji, ponieważ jego ocena jest względna. Jednemu się coś spodoba, a inny powie, że jest kiepskie. Jeden i drugi mają rację, ponieważ nie jesteśmy w stanie dogodzić wszystkim. W związku z tym trzeba krytykę traktować z przymrużeniem oka, choć oczywiście człowiek jest łasy na dobrą recenzję i opinię. Trzeba po prostu robić swoje. Ale rzetelnie.

Premiera odbędzie się w Poznaniu. To pańskie miasto. Jaki był, albo jaki jest pana Poznań?

- Do Poznania zawsze wracam z przyjemnością. Urodziłem się na ulicy Poznańskiej w mieszkaniu mojej babci. Chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 30 przy ulicy Garncarskiej i do liceum, do Paderka. W 1968 roku tato przeniósł się służbowo do Warszawy i tam zdawałem maturę. Studiowałem w Krakowie na tamtejszej PWST, ale Poznań zawsze mam w pamięci. Wracam z dużym sentymentem i chodzę po starych uliczkach znanych mi z dzieciństwa. Mam w Poznaniu liczną rodzinę, która zawsze obecna jest na spektaklach, co jest bardzo miłe.

A pana ulubione miejsca?

- Myślę, że to miejsca, które odwiedzam, a które pamiętam z czasów kiedy byłem małym chłopcem. Śpiewałem wtedy przez 4 lata w Poznańskich Słowikach profesora Stefana Stuligrosza. Mieszkaliśmy przy ulicy Kościuszki, a próby odbywały się w Filharmonii więc miałem 10 minut. Występowaliśmy w Auli Uniwersyteckiej. Przeżyłem z tym chórem w zasadzie wszystko co można było przeżyć. Podróżowaliśmy zagranicę, nagraliśmy płytę, Zagraliśmy w filmie fabularnym. Po czterech latach, gdy głos mi się zmienił trzeba było odejść. To był przykry moment, ale ten czas dał mi bardzo dużo. Przede wszystkim pierwsze oswojenie się ze sceną. Jako dziewięciolatek potrafiłem się odpowiednio zachować i reagować.

Brał pan udział w pamiętnym tournee Słowików po USA?

- Byłem za młody, więc nie pojechałem. Ale byłem na tournee w Szwecji, koncertowaliśmy w Berlinie.

To pewnie uczestniczył pan w drugiej podróży Słowików za Ocean?

- Też nie. Szkoda. Żałuję bardzo, ale nie wszyscy mogli pojechać. Grupa była ograniczona. Dla młodego człowieka było to wielkie przeżycie. Zwłaszcza w tamtych czasach.

Jak to się stało, że został pan aktorem?

- Zawsze lubiłem coś udawać. Wygłupiałem się od małego. Robiłem różne dziwne rzeczy za co rodzice mnie karcili. Miałem świetnego kierownika szkoły podstawowej Zdzisława Remleina. Miał on ciągoty pisarskie. Tworzył okolicznościowe przedstawienia, w których brałem udział. W szkole średniej też były przedstawienia i w domu kultury... Klamka zapadła. Rodzice nie mieli nic do powiedzenia, chociaż chcieli, abym miał jakiś porządny zawód. Byłem uparty i myślę, że dobrze zrobiłem.

Pamięta pan swój debiut teatralny?

- To było w roku 1978 w teatrze w Legnicy. To był pierwszy sezon tego teatru. W Legnicy wtedy w większości mieszkali nasi przyjaciele ze Wschodu. Natomiast tam postanowiliśmy, że będziemy krzewić polską kulturę. Zagrałem Maurycego w sztuce "Lato w Nohant" Iwaszkiewicza. Po roku przeniosłem się do Opola. Był tam nieżyjący już dziś dyrektor Bogdan Hussakowski. Zabrał sześć osób w tym mnie do Łodzi, gdzie w Teatrze Nowym spędziłem 4 lata i postanowiłem udać się do Warszawy. Zaangażowałem się w Teatrze Nowym. Byłem tam 6 sezonów. Gdy przyszedł dyrektor Adam Hanuszkiewicz, przyniósł swych aktorów w teczce i pożegnał się z nami. Potem był czas kiedy w tym zawodzie było różnie. Robiłem różne rzeczy, chociaż nigdy nie traciłem kontaktu z zawodem. Byłem cały czas w agencji aktorskiej. Założyliśmy agencję reklamową, w której zarabiałem pieniądze. W momencie gdy zadzwonił telefon z propozycją, znikałem na kilka dni. To był fajny czas. Gdy skończyła się agencja, miałem sporo czasu dla aktorstwa i do tej pory tak się dzieje.

Znamy pana z wielu seriali. Który jest dla pana najważniejszy?

- Trudno powiedzieć, choć jeden z seriali trwał dosyć długo bo 11 lat. To "Samo życie", w którym grałem postać niedobrego ordynatora Florczaka. Potem zaczęliśmy kolejny serial, który nie dotrwał do roku bo szefostwo Polsatu stwierdziło, że jednak nie. Potem tak długich okresów serialowych nie miałem, ale nie narzekałem na brak propozycji. Zagrałem też w spektaklu teatru Polonia "Romulus wielki" Dürenmatta z Januszem Gajosem w roli głównej, a potem wszedłem w obsadę "Pana Jowialskiego". Ten spektakl jest w repertuarze już 9 lat.

A która z ról filmowych okazała się szczególnym wyzwaniem?

- Kiedyś dostałem propozycję od mojego przyjaciela Irka Dobrowolskiego, który robił swój debiut fabularny "Sierpniowe niebo. 63 dni chwały". Stworzył rzecz, która dzieje się w okresie wojny i po wojnie. Zadzwonił do mnie i powiedział : Znamy się doskonale i wiem jaki jesteś, ale takiego skur... jakiego tu mam to tylko ty możesz zagrać. To było rzeczywiście wyzwanie, bo postać podła - konfident, który wydawał Polaków Niemcom, a potem deweloper. Koparka, która kopała fundamenty natrafiła na szczątki ludzkie. On przyjeżdża na budowę mówiąc: Proszę to wszystko zabetonować. Nie będziemy robić żadnej komisji. Zawsze role, które są przeciwieństwem pewnej postaci są wyzwaniem. I to jest fajne, bo człowiek musi poszukać w sobie tego, który w nim mieszka na co dzień. Bo w każdym człowieku drzemie coś dobrego i złego. Jeżeli to się udaje i człowiek jest w tym prawdziwy i autentyczny to jest wielka satysfakcja.

Nie da się ukryć, że jest pan ojcem Izy Miko, robiącej karierę w Hollywood. Obserwuje pan jej postępy?

- Do tej pory zagrała w ponad 40 produkcjach. Żyje z tego zawodu więc myślę, że jest nieźle. Ma piękny dom w Hollywood, na zboczu góry. Byliśmy u niej. Podziwiałem Los Angeles siedząc w jacuzzi na zewnątrz. Myślę, że jest nieźle. Ona zawsze była Zosią Samosią i zawsze sobie radziła. Zrobić karierę w Hollywood, to wygrać los na loterii. To się zdarza, ale nie dzieje się na co dzień. Trzeba mieć do tego dystans i dużo pokory w sobie. Myślę, że ona tej pokory nabrała i teraz jakby zbiera to, co zasiała. Ma dobrego agenta, menedżera, jest znana w środowisku. Dysponują zadania dla niej, czyli wszystko jest tak jak powinno się to robić. Myślę, że nadal będzie dobrze.

Często się widujecie?

- Iza przylatuje co roku na Boże Narodzenie. Od 22 lat nie opuściła ani jednych świąt, a jeśli ma pracę w Europie to tak planuje podróż, aby zahaczyć o Warszawę, odwiedzić rodzinę i być tu przynajmniej parę dni. Teraz była w Polsce cztery miesiące. Brała udział w paru produkcjach m.in. w "Twoja twarz brzmi znajomo". Zagrała też w "Planecie singli 2" bardzo fajną rólkę, za którą ją pochwaliłem choć zawsze jestem bardzo surowy wobec niej i ona o tym wie. Zagrała też w teatrze Capitol w sztuce "Dwie połówki pomarańczy". Spektakl został przyjęty bardzo pozytywnie. Tatuś też ocenił córeczkę. Naprawdę bardzo mi się podobało, choć byłem trochę sceptyczny wobec jej debiutu w teatrze. Wcześniej nie miała styczności z teatrem, ale poradziła sobie bardzo dobrze. Była autentyczna, prawdziwa przekonywująca.

To dzięki pana przykładowi została aktorką? Miał pan wpływ na tę decyzję?

- Specjalnego wpływu nie miałem, ponieważ to się stało trochę po drodze. Była uczennicą szkoły baletowej. Na warsztatach w Poznaniu zobaczył ją pewien Amerykanin i zaproponował stypendium w Nowym Jorku. Pojechała, ale z tego niewiele wyszło. Gdy już była w Stanach, poszła na egzamin do Balanchina i dostała się. Skończyła tę szkołę, ale w czasie edukacji miała dwie ciężkie kontuzje, które ją kompletnie wyeliminowały z pracy. Na szczęście stwierdziła, że z tego chleba nie będzie. Zaczęła chodzić na castingi. Najpierw jako modelka, a potem na aktorskie. Skończyła kursy aktorskie i tak już zostało. W tej chwili ma amerykański paszport, aczkolwiek mówi świetnie po polsku. Bez akcentu. Gra w ojczystym języku i po angielsku.

Czy kiedykolwiek zagraliście razem?

- Zagraliśmy króciutką scenę w "Kochaj i tańcz" z Mateuszem Damięckim. Ona zagrała główną rolę, a ja księdza. Jest taka mała scenka, kiedy ona ma wziąć ślub. To był nasz wspólny debiut.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji