Artykuły

Dziura naprzeciw Jerozolimy

"Dybuk" w reż. Awiszaja Hadariego na Festiwalu Kultury Żydowskiej. Pokazy w synagodze Izaaka. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W synagodze Izaaka nikt nie otulił się odświętnym tałesem. Jakby już nie było potrzeby, jakby na zawsze oniemiały modlitwy poranne i popołudniowe w Tisza be-Aw, jakby sczezł lęk, co każe w niebo wyszeptywać modły Dnia Sądnego. Nikt nie otulił się wielkim, białym szalem w czarne pasy, z miękkimi frędzlami na krawędziach, i nikt pod czarnym chałatem nie skrył tałesu małego, tałesu codzienności - szala spraw szarych. Kruszeje Bóg na Ziemi?

W synagodze Izaaka, w wyreżyserowanym przez Awiszaja Hadariego "Dybuku" Szymona An-skiego, od wybicia północy, przez godzinę i kwadrans, na ogromnym podeście, idącym przez środek martwej świątyni, tkwią prawie same nieobecności - puchnie brak wszystkiego, co tak dobrze znamy z folderów zachwalających piękno i mądrość kultury i tradycji żydowskiej. I taka też jest u Hadariego miłosna opowieść An-skiego. Goła, kostyczna, bezlitosna, wypłukana z wszelkich pastelowych barw, odcięta od brzmień lukrowanych.

Nic wielkiego, w sumie kolejny w niereformowalnej historii globu romans, co żadnych szans na spełnienie nie miał. Ente wcielenie narracji odwiecznej. W dwudziestym stuleciu opowiedziana żydowska wersja losów wszystkich Tristanów i wszystkich Izold, którzy świat zaludniają, odkąd tylko człowiek zaczął snuć sobie opowieści, co mają złudnie koić ukłucia każdego kolejnego dnia.

Oto Chonen, młody jeszybotnik (uczeń szkoły talmudycznej), zakochuje się fatalnie, bo na zarobienie w życiu więcej niż grosz żadnych w życiu szans nie mając - zakochuje się w Lei, córce bogacza wręcz onieśmielająco bogatego. I jest klasycznie - faustowsko. By ją zdobyć, musi duszę demonom zaprzedać, musi zaufać ciemności. Zaprzedaje więc, ufa czarnemu dnu - po czym jest jeszcze klasyczniej. Gdy dowiaduje się o zaręczynach Lei z młodzieńcem majętnym - pęka serce. Lepiej rzec - pęka kawał życiodajnego mięsa pod żebrami. Kończy się ciało, ale grzeszna dusza Chonena, jako dybuk, wstępuje w ciało ukochanej Lei. I nie muszę mówić: rabin cudotwórca owszem, przegania dybuka, ale ten zabiera z sobą duszę Lei. Oto enty raz nie było na Ziemi dobrego miejsca dla miłości.

Z grubsza taka opowieść u An-skiego się tli. Ileż tu dla reżysera materiału do dziergania żydowskiego kolorytu lokalnego! Ile miejsc dobrych do wstrzykiwania wszelakiej maści słodyczy muzycznych i scenograficznych, słodyczy, ach, kojących gorycz łez widzów, ach, wczuwających się w tę oto miłość, co żadnych szans nie miała!

Mogły ciągle z lewa na prawo śmigać wielkie i małe, śnieżnobiałe tałesy. Chałaty i lakierki rasowych synów Izraela mogły błyszczeć niczym oczy krowie o zmierzchu. Rabin cudotwórca mógł mieć minę wiecznie marsową i nad metafizycznie przymkniętymi powiekami mógł dźwigać dostojną czapę, wielką jak góra i futrzaną niczym zad młodego grizzly. Mogły nad głowami aktorów migać ciepłe światła, mogły o ściany synagogi Izaaka obijać się frenetyczne nuty klezmerskie i mogły na podeście wirować niekończące się radosne pląsy żydowskie. Słowem - mogło być bombonierkowo. Ale nie było.

U Hadariego rabin cudotwórca to żałość. Zamierający starzec zakurzony, w podkoszulku, ledwo dyszący pod trupim światłem jarzeniowej lampy. Gdy powietrze dziurawią stalowe jęki - pięści chce wcisnąć w uszy. Nie jest tym, który wszystko wie o konszachtach tego i tamtego świata. Jest tym, co wie wszystko o doskonałej swej wobec konszachtów tego i tamtego świata - bezradności. I tak ze wszystkimi. Są lękiem, niczym więcej. Gołym, szczurzym lękiem w strzępach niegdyś świetnej garderoby. Oni już nie żyją. Oni tylko chcą resztki życia jako tako dowlec do finału wiadomego.

I tu tkwi najfatalniejszy reżyserski błąd Hadariego. Bo nie wystarczy ledwo ledwo naszkicować, że jest się resztką siebie, własną swą dogorywającą końcówką, bezradnością wobec kamiennego milczenia Boga i gołym, coraz potężniejszym strachem przed drugą stroną oddechu. Szkic - to mało. Tu, by prawdziwą gorycz opowieści uzyskać, każde z kilkunastu scenicznych istnień żałosnych trzeba było zmienić w skrajnie pojedyncze, pełne, niepodrabialne bycie. Sam szkic - to lite nic.

Z "Dybukiem" Hadariego jest tak, jakby rozpisaną na kilkanaście czystych, pełnych nut melodię, ktoś nagle, tylko raz łapami w klawiaturę waląc, podał w kolosalnym skrócie, niczym monstrualny akord. Tak, robi wrażenie. Ale zostaje pytanie: gdzie opowieść?

Nie ma ludzi - nie ma opowieści. Jest garść zbędnych, nie wiedzieć czemu na jedno kopyto wyjących aktorów. Zostają więc tylko znaki świata, gdzie Bóg wolno kruszeje. Znaki stygnięcia odwiecznych gestów. To wszystko. Coraz więcej martwych świątyń. Litery zaklęcia płowiejące - jak w synagodze Izaaka - na ścianach niegdyś ciepłych od oddechów. Gdzieś przepadłe tałesy. Nieodwracalnie milknące modlitwy poranne, popołudniowe w Tisza be-Aw i na Sądny Dzień.

40 lat temu Jan Kott pisał: "W jakim jeszcze mieście spyta mnie obcy człowiek, czy odmówiłem już kadysz za moich rodziców?". U Hadariego nikt nie kiwa się w modlitwie za zmarłych. W synagodze Izaaka, w ścianie zwróconej ku Jerozolimie, już nie ma ołtarzowej szafy. Nie ma arki, nie ma Tory. Jest sina dziura. A dybuki? Klasyk rzekłby: Jeśli Bóg kruszeje - cóż z nich za demony?! Żal, że Hadari nie opowiedział o nędzy dybuków na ziemi zamierających synagog.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji