Artykuły

Czarna msza w "Białym małżeństwie"

Ktokolwiek zadał sobie trud 11 przeczytania "Białego małżeństwa" T, Różewicza stwierdził zapewne, że problematyka tego utworu odbiega znacznie od tego, czym żyje Polak anno Domini 1986. Problemy dorastającej panienki z początków dwudziestego wieku. przeżywającej leki związane z nieumiejętnością radzenia sobie z nadmiernie wybujałą wyobraźnią erotyczną, podsycaną jeszcze przez pełne konwenansów stosunki rodzinno-towarzyskie, nie są tematem szczególnie frapującym dzisiejszego czytelnika. Również amatorzy silnych wrażeń są rozczarowani - wulgaryzmy Różewicza nie są w stanie zaszokować zblazowanych oglądaczy filmów porno i czytelników literatury z pogranicza.

Dotychczasowe inscenizacje (m.in. w Warszawie i Wrocławiu), realizowane zazwyczaj w kameralnych warunkach małej sceny, nużyły monotonia i (co tu ukrywać) trywialnością interpretacji Powstaje zatem pytanie, czy można powiedzieć coś nowego na temat, o którym napisano już całe tomy? Okazuje się, że można. A dzieje się tak dzięki udanemu połączeniu pomysłu inscenizacyjnego z muzyką, scenografią i reżyserią.

BIAŁE małżeństwo" w lubelskim teatrze jest inscenizacją zrobioną z rozmachem, Duża scena, pogłębiona optycznie przez różnicujące akcję podesty, pozwala na wprowadzenie akcji symultanicznej. Zwisająca konstrukcja ze splątanych, przybierających różne kształtu materiałów, dzięki zmieniającemu się oświetleniu sugeruje zmiany akcji. Dominującymi kolorami są biel, czerwień i czerń. Aktorsko spektakl jest zaskakująco równy. Bodaj po raz pierwszy udało się wszystkim grającym nie przekroczyć cienkiej granicy między groteską a błazenadą. Postacie grane serio, śmieszą dobrze pointowanym dowcipem słownym i właściwie użytym gestem.

A przecież nie jest to komedia. Rozłożenie akcentów dramatycznych przemieszanych ze scenami pełnymi ironicznego spojrzenia na ludzi i ich reakcje, tworzy spektakl, w którym wydobyto całą symbolikę tekstu. Jest to rzecz o człowieku, jego wiecznym zmaganiu się z własnym ciałem, podświadomością i tym, co zwykło się nazywać "uwarunkowaniami kulturowymi", a jednocześnie o marzeniach i potrzebie wzniosłych, czystych uczuć. Naga Bianka w ostatniej scenie dziwnie kojarzy się z Albertynką - uosobieniem nagiej prawdy z "Operetki" Gombrowicza.

Na szczególne uznanie zasługuje Paulina Marzeny Tokarskiej, której osobowość sceniczna jak papierek lakmusowy wywołuje określone reakcje pozostałych bohaterów, ujawniając źródło i istotę ich napięć. Szczerość graniczącą z ekshibicjonizmem oraz wulgarność postaci aktorka przełamuje wdziękiem i zniewalającą spontanicznością reakcji. Jej dynamiczność doskonale równoważy wieczny niepokój przerażonej i ostrożnej Bianki (Teresy Filarskiej). Szkoda tylko, że sceny pełne dobrego aktorstwa przerywane są galopem skąpo u branych i źle ruszających się amatorek.

Pomysł chybiony, bo zamiast symbolu wyuzdania mamy obrazki jakby żywcem wzięte z kiepskiej rewii, budzącej więcej politowania niż, emocji. Zwłaszcza że efekty akustyczne aż nazbyt dobitnie ilustrują napięcia i erotyczne nastroje bohaterów. będąc przysłowiową kropką nad "i". Tym większe wrażenie czyni symboliczna scena ślubu, w której ubrani na czarno goście weselni otaczają młodą i czystą - w nieskazitelnej bieli parę nowożeńców. Dobry, spójny koncepcyjnie spektakl cieszy tym bardziej, iż widzowie z ulgą oglądają przedstawienie nareszcie nie sprawiające wrażenia, że premiera odbyła się o miesiąc za wcześnie.

Pytanie tylko, jak koncepcja reżysera ma się do tekstu - ale to już temat do osobnych rozważań.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji