Artykuły

Pasztet z białego kruka

Na 60 rocznicę wyzwolenia Polski Teatr na Woli wystąpił ze spektaklem "Ulice sytych" według powieści "Motory" Emila Zegadłowicza. Ten międzywojenny pisarz nader krytycznie spoglądał na rzeczywistość dwudziestolecia, dawał też wyraz swym komunistycznym sympatiom m. in. biorąc udział w 1936 roku w antyfaszystowskiej manifestacji zorganizowanej we Lwowie przez KPP. Powieść "Motory" uległa w roku 1938 konfiskacie, i to wcale nie z przyczyn politycznych, lecz obyczajowych, i od razu stała się trudno dostępnym, białym krukiem, bez większej zresztą straty dla kultury czytelniczej. "Motory" w sposób doskonały realizują receptę na komercjalny produkt zaangażowany (vide filmy zachodnie); przez gąszcz pornografii z trudem usiłuje się tutaj przebić myśl społeczna, polityczna czy jakakolwiek myśl w ogóle.

Bohater powieści, Cyprian Fałn, reprezentuje znany dobrze i dziś typ erotomana piszącego i komunizującego. Opisy jego intymnych przygód stanowią lwią część tekstu, nikłą zajmuje satyra na sanację, krytyka ciemnoty politycznej, oraz migawki z upadłej rzeczywistości i walk klasowych. W stylu przeważa literackie niechlujstwo z domieszką grafomanii. Kompozycja powieści - realistyczny pobyt w szpitalu przerywany ciągiem retrospekcji i wizji - nie wydaje się wdzięczną materią do przeniesienia na scenę. Chyba, że ktoś chciałby sobie zadać trud napisania całkiem nowej sztuki na motywach Zegadłowicza, biorąc z niego jedynie nieliczne dialogi, wartkie i dynamiczne.

W adaptacji Marii Bojarskiej i Andrzeja Kopera (również reżyser spektaklu) proporcje obsceniów i polityzmów uległy wyrównaniu. Zmieniła się przez to treść, co zaznaczono zmianą tytułu. Na plan główny wysunięto tematykę polityczną, erotyka zaś stanowi kontrapunkt, także mocno przesycony ideologią. Ilustruje mianowicie rozkład sfer panujących i niezdecydowanie postępowego pisarza (umizgi do reakcyjnej kresowianki). Ukazuje też różnice klasowe w tej materii pomiędzy burżuazyjną perwersją (scena z lisem) a zdrowo-żołnierskim stosunkiem ludzi prostych (Kusz - Adam Ferency) czy działaczy robotniczych (Nering - Józef Fryźlewicz). Pisarz Cyprian Fałn przebywa modelową drogę zabłąkanego, lecz postępowego inteligenta. Odosobnienie klerka porzuca dla groteskowej służby w Ministerstwie Sztuki i Kultury. Następnie ucieka w niezależną, zbyt ambitną twórczość dramatyczną, dlatego też przez dyrektorów odrzucaną. Wreszcie, niczym bohater "Polskich dróg", wkracza na drogę właściwą, przyłącza się do ruchu robotniczego i ginie od kuli żandarma. To tendencyjne przysposobienie tekstu zostało przeprowadzone z konsekwencją wobec z góry przyjętej tezy. Jednakże tej zmienianej treści współtwórcy adaptacji nie dali solidnego oparcia w konstrukcji dramaturgicznej. Nie udało im się też przezwyciężyć ani kompozycji powieści ani jej poetyki, co zaciążyło w konsekwencji i na kształcie teatralnym.

Część pierwsza pokazuje bohatera na szpitalnej sali, umieszczonej na przedscenium, gdzie rozmawia z towarzyszami niedoli, z lekarzami i odwiedzającymi go gośćmi. Od czasu do czasu zamyśla się, a wtedy z mroku reflektor wyłania monologujące popiersie. Gdy zaś z zamyślenia Cyprian Fałn wpada w sen, po omacku w pidżamie przebywa drogę na sceniczny podest, by za czarną tiulową zasłoną śnić słodko o dziewięciu muzach, lub ekspresjonistycznie o potwornościach kryzysu, polityki, wojny. W obrazach tych trudno doczuć się reżyserskiego dystansu a ich klasa artystyczna nie pozwala zaliczyć do poważnej stylizacji.

W części drugiej Fałn wstępuje na służbę do Ministerstwa, którego zjadliwy opis, najlepszy chyba w powieści, nie został na scenie wykorzystany. Mogła z tego powstać drapieżna groteska, a wyszedł nijaki humorek biurowy. Aktorzy za reżyserem gubią się oscylując między groteską serio a jej niezamierzoną parodią. Konsekwentnie cały czas utrzymuje się w stylu lat 20-tych jedynie autor kostiumów, Wojciech Sieciński. Jednak same kostiumy i charakteryzacja mogłyby zapewnić jedność w gabinecie figur woskowych, lecz nie w żywym teatrze. Tutaj przyczyniły się do udanych, dobrze granych postaci działaczy robotniczych w części drugiej, Julka - Grzegorza Wonsa i Neringa - Józefa Fryźlewicza. Abstrahując od całokształtu przedstawienia trzeba też wymienić smutnie groteskową parę wyzutą przez rewolucję październikową: Mariana - Józefa Duriasza i Irkę - Halinę Łabonarską. Ta utalentowana aktorka nie pierwszy raz pokazuje, że umie grać perwersyjne damy i kobiety wiarygodnie i bez wulgarności. Szkoda, że na premierze zawiódł ją głos, gdy miała wyśpiewać tragiczną nostalgię rozbitka dziejowego niczym biali Rosjanie po paryskich knajpach. Dużym osiągnięciem aktorskim jest rola Cypriana Fałna, która przydaje godności przedstawieniu. Jan Matyjaszkiewicz stworzył postać skupioną, niezależnie i trzeźwo myślącego indywidualisty. Budzi podziw tak rzadko spotykana kultura w przedstawianiu spraw drażliwych. Z podobnym taktem i poczuciem miary rozgrywa Matyjaszkiewicz wątek polityczny, co w pewnym stopniu łagodzi anachronizm propagandowy spektaklu. Sposób, w jaki pokazano tu historię, zarówno w wymiarze jednostkowym co zbiorowym, jest bowiem naiwnie plakatowy, brzmi martwo, nie angażuje, nie pobudza do myślenia. Odnosi się wrażenie, że ten pasztet z białego kruka zbyt wiele smaków miał na względzie i stąd żadnego apetytu nie zadowolił. Nie jest to udane retro, ani smaczne porno, ani przekonujące pro.

Cóż, teatr ma prawo do błędu. W tym wypadku błąd tkwił na samym początku, w wyborze tekstu, co rzutowało na sceniczną realizację. Na błędach, podobno, można się uczyć, toteż jaskrawa nieudatność "Ulicy sytych" jest sygnałem ostrzegawczym dla młodego i ambitnego Teatru na Woli. Zresztą nie tylko dla niego. Coraz częściej daje się zauważyć, że w spektaklach o polityce wpada się w płaską dydaktykę i prześmiechy nie najwyższej próby, na użytek maluczkich. W podobnej intencja konwencje erotyczne przenosi się na scenę wprost z tych rejonów życia, gdzie mieści się ona między katolicką pruderią a kuchennym dowcipem. Smutnym tego potwierdzeniem jest rechot w tylnych rzędach podczas męsko-szpitalnych rozmówek. Wreszcie scena streaptisu, całkowicie zbyteczna z punktu widzenia całości spektaklu, jest przejawem wątpliwych metod przyciągania publiczności.

Spektakl na Woli, prawem kontrastu, przywołuje złote czasy Teatru w Nowej Hucie, wspaniały spektakl Jerzego Krasowskiego "Radość z odzyskanego śmietnika" także oparty na powieści międzywojennej, ale jakże różniący się myślą i poziomem artystycznym. Wówczas w 1961 roku prawie wszyscy podzielali zdanie recenzenta, że teatr ten "dowiódł, że śmiała i poważna sztuka bez rabatu ma w naszym ustroju wielką szansę, że może żyć i rozwijać się samodzielnie razem z młodym proletariatem, sięgającym po nowe myśli, nowe domy, nowe maszyny i nowe prawa".

Od tych słów minęło 17 lat, wiele się zmieniło, także wśród robotników. Dziś znów sięgają po nowe myśli i prawa, doszli do względnego dobrobytu, może i nieco zmieszczanieli - a cóż w tym złego. Nie utracili przecież prawa do szacunku. A ten szacunek każe podnosić poprzeczkę duchową, nie zezwala teatrowi na schlebianie ich najniższym gustom. Tę rolę, jeśli nie można jeszcze bez niej się obejść, niech spełniają inne teatry.

Ale Teatr na Woli powinien wierzyć, że prócz łechtania kiczem lub cepeliową stylizacją można szukać szlachetniejszych sposobów pozyskania młodej kulturalnie klasy dla prawdziwej sztuki teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji