Artykuły

Uprawiać swój groszek...

Nowa, druga z kolei sztuka Edwarda Redlińskiego pt. "Wcześniak" kontynuuje dotychczasową linię twórczości tego autora. Do tej pory Redliński zajmował się głównie problemami związanymi z awansem społecznym. We "Wcześniaku" natomiast próbuje mówić o perspektywach, jakie rysują się, gdy awans został już osiągnięty. Jak żyje i jak żyć powinna przeciętna, przyzwoicie sytuowana polska rodzina, w której skład wchodzą: Ojciec-robotnik, Syn - już inżynier i Synowa - dorabiająca wyższe studia? Na te dwa zasadnicze pytania Redliński stara się sformułować odpowiedź. Wydaje się, że odpowiada tylko na pierwsze z nich. Rozpoznanie stanu aktualnego wypada przygnębiająco, życie członków tej modelowej rodziny jest wegetacją pozbawioną wyższego sensu i celu. Nie bardzo jednak wiadomo, jaki miałby i mógłby być ów wyższy cel, którego brak tak silnie przeżywa jeden z bohaterów sztuki.

Sztukę rozpoczyna scena poranna, kiedy to Syn odwraca się twarzą do ściany i odmawia pójścia do pracy. Życie straciło dla niego wszelki urok i sens, gdy doszedł do wniosku, że w fabryce nie może pracować tak dobrze jakby chciał. Początkowy młodzieńczy impet, z jakim walczył o usprawnienia, opuścił go. Syn, zniechęcony do pracy, wszystko zaczyna widzieć w czarnych kolorach. Ma dość żony, zapobiegliwej, twardej kobiety, która chce żyć "jak inni", mieć samochód, dyplom wyższych studiów i dziecko. Irytuje go Ojciec, przodownik pracy w okresie odbudowy, teraz rześki emeryt zajmujący się niestrudzenie działalnością społeczną. Co prawda - dzięki Redlińskiemu - działalność ta jest wątpliwej wagi, ponieważ jej domeną są kwiatki na balkonach. Syn podejmuje żałosne próby wyrwania się z tłamszącego go - jego zdaniem - środowiska. Zamyka się przed nim w łazience, idzie na wódkę, umywa ręce od sporu Ojca z Sąsiadem o kwiatki na balkonie. Snuje wizje ucieczki w Bieszczady... Ale nie ucieka. Pozostanie w źle funkcjonującej fabryce i będzie pracował "jak inni", złoży fałszywe zeznanie na korzyść głupawego Ojca - satrapy, podporządkuje się energicznemu babonowi, swojej żonie. Dlaczego jest taki bierny, dlaczego tak łatwo się poddaje i rezygnuje? Odpowiedzi na to pytanie poszukać można w perypetiach Sąsiada. Sąsiad stawia się, walczy o prawo do hodowania ulubionego groszku, a nie szałwii, jak żąda Towarzystwo Balkoniarzy. Ojciec najpierw stosuje łagodną perswazję, następnie szantaż, wreszcie gwałt. A gdy Sąsiad i wówczas nie daje za wygraną, omal nie ląduje w kryminale. Wobec takiej groźby odszczekuje wszystko, sam posłusznie sadzi, co mu każą. Z tego morał, że na nic zda się walka o swój własny, nawet maleńki sens. Ale jeśli groszek miał tu być metaforą, to chyba nie najbardziej udaną. Synowi chodzi przecież o coś więcej, o sens nie prywatny, a właśnie społeczny. Oczywiście nie tak głupi, jak przymusowe sadzenie szałwii. Jest jeszcze jeden bohater sztuki, który odczuwa grozę bezsensownego życia. To Wnusio, niemowlę, które mówi (chwyt z teatru surrealistycznego). Ale i on oprócz totalnego oskarżenia matki i dziadka oraz ogólnej stagnacji niewiele ma do zaproponowania. Twierdzi z uporem, że dorosły to tylko wytresowane dziecko i w związku z tym przed tresurą trzeba się bronić. Doprowadzony po ucieczce do domu, potulnie wraca do swojej kołyski. Nie ma dla bohaterów wyjścia z obmierzłej im sytuacji. Muszą się poddać i dostosować do niej - martwiejąc.

Czy jednak nie jest to ujęcie zbyt jednostronne? Czy przystosowanie musi być zjawiskiem wyłącznie negatywnym, któremu zdolne by było przeciwstawić się jedynie niemowlę? A skąd by się brały niemowlęta, gdyby kobiety piętnowano za chęć posiadania dzieci? Uprawianie swojej skrzynki balkonowej też nie jest żadnym rozwiązaniem, jest tylko śmieszną manifestacją indywidualizmu. I przecież rację ma Ojciec, kiedy mówi, że poprawiając drobiazgi przecież coś się osiągnie. Redliński nie oszczędza nikogo w swym pamflecie na polską middle class, traktuje jej przedstawicieli bez śladu życzliwości i współczucia. Obraz, jaki nakreślił, składa się z elementów rzeczywistych - o czym świadczy także żywa reakcja widowni - ale dobranych wyrywkowo i silnie skarykaturowanych. Wydaje się on cząstkowy i niepełny, i przez to budzi wątpliwości. Należący do middle class mają na całym świecie niedobrą prasę, traktuje się ich z drwiną, atakuje ich za to, że są jakimi są. A są przecież biernym wytworem określonej sytuacji, kształtującej ich przeciętność. Nie od nich jednak zależy zmiana sytuacji. Wyśmiewać ich i karykaturować jest dość łatwo, tylko że jest to zajecie raczej jałowe. Redliński sporządził schematyczny i zdeformowany zapis niewielkiego fragmentu pewnej sytuacji. Ta cząstkowość i schematyzm sprawiają, że obraz rzeczywistości w sztuce jest płaski, pozbawiony tła i głębszej perspektywy. Zręczny, oparty na kolokwialnych cytatach, obfitujący w dowcipy dialog umacnia jeszcze stereotypowość postaci i sytuacji. Wyłącznie też w tonie przedrzeźniającej satyry poprowadził przedstawienie reżyser Janusz Zaorski. W standardowy pokój nowego budownictwa wprowadził postaci - karykatury: Ojciec (Henryk Bak) to fanatyczny i tępy działacz. Syn (Andrzej Mrowiec) sfrustrowany inżynier. Synowa (Stanisława Celińska) bezmyślne i energiczne młode babsko i grany nieco subtelniej, obdarzony łutem inteligencji Sąsiad (Jan Matyjaszkiewicz). Trzeba dodać, że aktorzy znakomicie odnajdują się w tych karykaturach i grają tak, jak im materii sztuki staje.

Wszystkie zarzuty wobec "Wcześniaka" wynikają z nadziei, jakie budzi jego autor, którego ambicją jest rozpoznanie naszej codzienności. Nie jest to temat łatwy ani wdzięczny. Autorzy chętnie odwracają się od niego, jak Syn twarzą do ściany. A dobrze by było. gdyby ta pierwsza scena stała się końcem kolejnej sztuki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji