Artykuły

Bliźniacy z Narutowicza

Kiedy poprzednio odwoływano Andrzeja Rozhina ze stanowiska dyrektora Teatru im. Juliusza Osterwy, teł zbliżała się premiera nowego przedstawienia. Wówczas był to bardzo udany "Sztukmistrz z Lublina" w reżyserii Jana Szurmieja. Nie da się tego powiedzieć o polskiej prapremierze musicalu "Bracia krwi", na którego oficjalną premierę przyjdzie jeszcze poczekać, ale już grany jest dla publiczności.

Na lubelskiej scenie zbudowano namiastkę Londynu. Po lewej zapuszczone szeregowce z czerwonej cegły - jak w robotniczych dzielnicach zachodniego Londynu, po prawej schludne szeregowce brytyjskiej middle class. Do tego typowa angielska budka telefoniczna. Scenograficzna metafora Londynu, starannie podmalowana i bardzo funkcjonalna, nie ożyła jednak w Lublinie prawdziwym żydem.

Intryga, jak to w musicalu, banalna i łzawa, ale sprawnie opowiedziana. Tytułowych braci bliźniaków rozdzielono tuż po urodzeniu. Matka podejmuje dramatyczną decyzję: jednego z nich oddaje bezdzietnej kobiecie, u której zarabia sprzątaniem. Eddiego wychowuje rodzina zamożna, Mickeya uboga matka i londyńska ulica. Wbrew klasowym barierom i histerycznie zazdrosnej przybranej matce Eddiego, chłopcy spotykają się i zawiązują chłopięco-indiańskim obyczajem braterstwo krwi. Los chce, by dorastali równolegle, nic nie wiedząc o prawdziwych więzach krwi, razem przekraczali inicjacyjne progi i razem umarli. Antyczne fatum używa współczesnych sposobów, by udowodnić swoją władzę nad ludzkim losem - prochów, broni, rozboju, policjantów w angielskich czapach, nie spłaconych kredytów, recesji i bezrobocia. Do tego miłość, do tej samej oczywiście Lindy.

Fabuła przepojona jest dyskretnym dydaktyzmem, mającym zapewne zniechęcić małolatów do odurzania się, chuligaństwa i brania złego przykładu. Ustami narratora fatum przypomina, że zaciągnięte kredyty przyjdzie kiedyś nieuchronnie spłacić.

Musical Willy Russella cieszył się wzięciem na West Endzie. Zarówno debiutującej w charakterze tłumacza Klaudynie Rozhin, jak i jej doświadczonemu już tacie nie starczyło sił, aby podjąć decyzję - albo wiernie kopiować londyńskie realia, albo śmiało przykroić musical do polszczyzny i polskich obyczajów.

Należałoby pamiętać, że w londyńskich autobusach nie stoi się, a dżentelmen, nawet bardzo młody, nie wkłada adidasów do garnituru. Albo też zapomnieć o detalach i śmiało nasz koloryt wpisać w londyńską ulicę, dbając, aby polszczyzna małolatów dźwięczała jak na Krakowskim. A konflikt dwóch światów, oczywisty w sztywno-hierarchicznej Anglii i naturalny w angielskim, gdzie sposób wysławiania się natychmiast określa przynależność społeczną, osadzić w polszczyźnie. Pani Klaudyna Rozhin nie wsłuchała się chyba dostatecznie dobrze w język naszych nastolatków, w ich przekleństwa i językowe igraszki. Brzmią one w przedstawieniu archaicznie.

Naturalnym odbiorcą musicalu jest młodzież. Na drugim przedstawieniu przedpremierowym byli wyłącznie ludzie w wieku licealnym. Tymczasem aranżacja i brzmienia muzyki dobrano cytując listy przebojów sprzed trzydziestu lat. Do tego aktorzy notorycznie potykali się o zbyt wysokie dla nich nuty. Nie wiem, czy z powodu zbyt małej skali głosów, czy szalejącego przeziębienia. Lepiej wypadało w chórze, kiedy aktorów wspomagały jakieś bardziej rozśpiewane, tajemnicze głosy z tła.

Andrzej Rozhin zwykle sprawnie reżyserujący sceny zbiorowe, tym razem nie nadał im tempa ani malowniczości. Ruch sceniczny tył banalny i niedbały, a tańce zdecydowanie poniżej możliwości zespołu.

Wszystko to sprawia, że ani aktorzy, ani też reżyser nie wpiszą chyba przedstawienia na listę sukcesów. Na scenie radził sobie jedynie Marek Mielczarczyk grający nieco demonicznego narratora. Także Jacek Gierczak i Robert Łuchniak - tytułowi bliźniacy - chociaż nieco wyrośnięci jak na ośmiolatków, przyzwoicie wypełnili karkołomne zadanie aktorskie, pracowicie walcząc z językiem przekładu.

Przeboje z West Endu warto grać u nas, pamiętając jednak, że oprócz dziesiątków teatrów londyńskiego Theatrelandu, działają w Wielkiej Brytanii setki, jeśli nie tysiące teatrów amatorskich, młodzieżowych i dziecięcych, śpiewających i tańczących musical. Angielskie dzieciaki niejednokrotnie śpiewają nie gorzej, a ruszają się znacznie żwawiej niż aktorzy z Teatru Osterwy. Kiedy dorastają, na West Endzie me ma problemów z obsadą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji