Artykuły

Tylko Lucky

"Czekając na Godota" w reż. Antoniego Libery w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Co wiemy o Estragonie i Vladimirze, głównych bohaterach najbardziej znanego dramatu Samuela Becketta "Czekając na Godota"? Niewiele. Nie wiemy bowiem, skąd przyszli i dokąd pójdą. Nie wiemy też, kim tak naprawdę byli w przeszłości, możemy tylko domniemywać w oparciu o nikłe przesłanki wypływające z dialogu bohaterów. Nie wiemy również tak do końca, czy na pewno są przyjaciółmi, czy tylko ludźmi skazanymi na swoje towarzystwo, wszak cechy charakterologiczne wskazują na egoizm u każdego z nich - z pewnością jest on silniejszy u Estragona, mniejszy zaś u Vladimira, w kilku scenach bowiem można zauważyć jego opiekuńczy gest w stosunku do Estragona.

Natomiast na pewno wiemy, że są "tu i teraz" i że celem ich pobytu w tej dziwnej, wyludnionej przestrzeni, gdzie spocząć mogą jedynie na kamieniu lub stanąć pod bezlistnym, wysuszonym drzewem, które i tak nie daje schronienia przed słońcem czy deszczem - jest oczekiwanie na Godota. I tu następna zagadka: kim więc jest Godot? Autor dramatu wielokrotnie o to pytany nigdy nie udzielił dokładnej odpowiedzi. Tym samym symbolice Godota nadał cechy uniwersalne.

Napisany w 1949 r. dramat, wystawiony po raz pierwszy w Paryżu w 1953 r., odbierany był wówczas zupełnie inaczej aniżeli dzisiaj. Wpisywał się bowiem w ówczesną sytuację Europy, nie tak dawno przecież doświadczonej przez wojnę. Ta atmosfera nieszczęść ludzkich będących konsekwencją zakończonej zaledwie sześć lat wcześniej wojny wyraźnie wpływała na określenie filozofii występujących tu postaci i na przesłanie spektaklu. Polska premiera "Czekając na Godota" z 1957 r. w warszawskim Teatrze Współczesnym w reżyserii Jerzego Kreczmara, a więc już po historycznym czerwcu i październiku 1956 r., wpisywała się automatycznie w konteksty polityczne ówczesnej rzeczywistości. Wcześniejsze próby wystawienia w Polsce dramatu tego irlandzkiego pisarza napotykały na sprzeciw ze strony władz, albowiem postać nieobecnego Godota, na którego czekają bohaterowie, a który nie przychodzi - interpretowano jako symbol nowego ustroju - wiele obiecującego i stwarzającego nadzieję na realizację owych obiecanek. Próżną nadzieję, która - jak wiadomo - zakończyła się powstaniem.

Na przestrzeni tych niemal pięćdziesięciu lat, jakie dzielą tamtą inscenizację od obecnej w Teatrze Narodowym, dramat laureata Nagrody Nobla grany był już w wielu teatrach świata. I dopóki autor żył (zmarł w 1989 r.), można powiedzieć, pilnował - oczywiście, tam gdzie było to możliwe - by utwór grano zgodnie z jego wskazówkami zawartymi w didaskaliach i w różnych notatkach. Reżyser najnowszego wystawienia "Czekając na "Godota", Antoni Libera, chyba jak nikt inny w Polsce, nie tylko doskonale zna całą twórczość Becketta (przetłumaczył już chyba wszystkie jego dzieła), ale i strzeże - przynajmniej tam, gdzie jest to możliwe - artystycznego testamentu noblisty. A ponieważ osobiście poznał Becketta i zaprzyjaźnił się z nim, czuje się w pewnym sensie odpowiedzialny za sposób wystawiania jego dramatów. W każdym razie wszystkie inscenizacje Libery zgodne są z osobiście spisanymi przez Becketta zaleceniami dotyczącymi wystawiania jego sztuk.

W przedstawieniu Teatru Narodowego reżyser, wierny intencji autora, stara się postępować zgodnie z jego zaleceniami. I postępuje. Tylko że zalecenia zaleceniami, a aktorzy tej miary, co duet: Zbigniew Zamachowski w roli Estragona, czyli Gogo, i Wojciech Malajkat jako Vladimir, czyli Didi, a także Jerzy Radziwiłowicz jako Pozzo - po prostu grają "po swojemu", czyli jak zawsze w prawie wszystkich spektaklach.

Tandem Zamachowski - Malajkat właściwie nawet nie musi grać, bo wystarczy, że aktorzy pojawią się na scenie, a już zyskują aplauz. W tym, że są lubiani przez publiczność, nie ma przecież nic złego, wręcz przeciwnie, można to znakomicie twórczo wykorzystać w przedstawieniu. Tymczasem u obu tych aktorów występujących razem na scenie, zwłaszcza u Malajkata - pojawia się jakaś przemożna chęć błaznowania. I tak we wzajemnie podawanych kwestiach, choćby mówiły one o najbardziej przejmującym stanie ducha Estragona i Vladimira, czai się ów chochlik skłonny do rozbawienia widowni. A już żart ze znaną przyśpiewką w wykonaniu Malajkata: "Wlazł pies do kuchni i porwał mięsa ćwierć, a jeden kucharz głupi zarąbał go na śmierć. A inny kucharz mądry, co litość w sercu miał, pochował psa i taki napis dał". Oczywiście, w słowie: "napis" Malajkat silnie akcentuje tylko część tego wyrazu, czyli PIS, robiąc przy tym odpowiednią minę, co wzbudza oczywisty śmiech na widowni.

Jak potem przejść do poważnych kwestii? Jak mówić o niepokoju egzystencjalnym, o potrzebie nadziei, o lękach współczesnego człowieka poruszającego się w świecie, w którym zabija się podstawowe wartości, a ich miejsce zajmują antywartości. Jak mówić o samotności człowieka, który nadzieję pokłada w nadejściu Godota? Właśnie nadzieję, bo "Czekając na Godota" wcale nie zamyka przed Estragonem i Vladimirem nadziei. Beckett nie zamknął tej sytuacji na zawsze i nie postawił kropki nad "i". Wprawdzie wraz ze zmierzchem, zbliżającą się nocą ogarnie ich sceptycyzm co do przyjścia Godota. Ale z każdym następnym rozpoczynającym się dniem będzie odnawiała się nadzieja na jego przyjście. To nie jest rzecz o beznadziei.

W drugim duecie w tym przedstawieniu występuje Jerzy Radziwiłowicz - jako bogaty, egoistyczny Pozzo prowadzący swego służącego niewolnika jak psa na sznurku. Radziwiłowicz gra tzw. Radziwiłowiczem, dobrze nam znanym z innych ról aktora. Jest niczym automat wyrazisty, głośny i cyzelujący tekst, jakby wygłaszał jakiś manifest do zebranych tłumów gdzieś na otwartej przestrzeni. Nie wierzę słowom, które wypowiada, są przekazywane wyłącznie "instrumentalnie", gdzie liczy się technika wypowiedzi i tylko technika.

Od tych trzech aktorów zdecydowanie odróżnia się Jarosław Gajewski - gra postać nazwaną przez autora dość ironicznie: Lucky, czyli szczęściarz. Lucky jest ubezwłasnowolniony przez Pozza, jest jego służącym, podnóżkiem, tragarzem, niewolnikiem. Ta milcząca postać tylko raz się odezwie, ale za to jak! Monolog Jarosława Gajewskiego to najlepsza, najpełniejsza i najbardziej przejmująca scena w przedstawieniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji