Artykuły

Czy gdybym ciężej harował przy taśmie w rzeźni, byłbym dziś lepszym aktorem? Głupota

Dawid Ogrodnik to prawdopodobnie najbardziej utalentowany polski aktor swojego pokolenia, a na pewno - najbardziej utytułowany. Do worka z nagrodami właśnie dorzucił kolejną z festiwalu w Gdyni. Wcielił się w genialnego niewidomego jazzmana Mieczysława Kosza, którego życie przedwcześnie zakończył tragiczny upadek. Z aktorem rozmawia Piotr Guszkowski w Gazecie Wyborczej.

Ogrodnik tworzył już wcześniej niezapomniane kreacje na materiale autentycznej postaci: Rahima z Paktofoniki ("Jesteś Bogiem"), Tomka Beksińskiego w "Ostatniej rodzinie" oraz chłopaka z porażeniem mózgowym z "Chce się żyć", obrazu Macieja Pieprzycy inspirowanego losami Przemysława Chrzanowskiego. Ważna w karierze aktora była "Cicha noc" Piotra Domalewskiego. Nie tylko dlatego, że rozbił bank (oprócz laurów w Gdyni zdobył jeszcze Orła oraz Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego), ale też dlatego - jak przyznał w rozmowie z "Co Jest Grane" - że ten film go otworzył. Dużo dała mu współpraca z Pawłem Pawlikowskim. Jako saksofonista pojawia się w "Idzie" na krótko, lecz zapada w pamięć. Sprawdził się również na tropie mrocznej zagadki w serialu "Rojst".

Ogrodnik ma charyzmę, intuicję, imponującą świadomość ciała, wydaje się konsekwentnie podążać własną drogą, ale jest w nim także interesujące pęknięcie, rysa - a przynajmniej potrafi ją odnaleźć w bohaterach. W kilku wywiadach szczerze opowiedział o trudnych doświadczeniach. Z przemocą zetknął się w domu, potem w bursie szkół artystycznych. Na fali akcji #MeToo ujawnił, że kiedy miał siedemnaście lat, próbował go molestować seksualnie ksiądz. Wkrótce zmierzy się z historią duchownego idącego pod prąd, ks. Jana Kaczkowskiego. Zanim to nastąpi, zobaczymy go w filmach "Broad Peak" i "Najmro". Zagra himalaistę Adama Bieleckiego oraz Zdzisława Najmrodzkiego, barwną postać PRL-owskiego półświatka. Właśnie skończył zdjęcia do "Magnezji" Macieja Bochniaka, międzywojennego kryminału w poetyce westernu, jak zapowiadają twórcy. Teraz pora na zasłużony urlop.

Rozmowa z Dawidem Ogrodnikiem

Piotr Guszkowski: Łatwo schować się za ciemnymi okularami, kiedy grasz niewidomego, ty często je w filmie zdejmujesz.

Dawid Ogrodnik: To było trudne i bałem się tych momentów. Ściągnięcie okularów było ryzykiem, wymagało ogromnej koncentracji - robiłem to niechętnie. Musiałem skupić się na tym, co zapisane w scenariuszu, na materiale muzycznym, pracy ciała i emocjach, a do tego jeszcze cały czas pamiętać, żeby uwiarygadniać pracę oczu. Dopiero później zrozumiałem, że Mietek Kosz też tak miał. Mój dyskomfort był autentyczny, odczuwałem go jako aktor, który udaje, że nie widzi. Najpierw musiałem dojść do tego, jak to niewidzenie wykonać technicznie.

Technicznie?

- Nie chciałem powielać utartej w filmach metody gapienia się w jeden punkt, patrzenia gdzieś daleko. Obejrzałem "Raya", "Zapach kobiety" i "Imagine". Znalazłem inspirację w świetnym dokumencie Wernera Herzoga "Kraina ciszy i ciemności" o ludziach niewidomych i głuchych. Jest tam taka scena z trzema osobami na ławce w parku. W tej scenie "rozmawiają" tylko ich oczy. Opowiedziałem Maćkowi, że obraz gałek ocznych poruszających się bezwiednie, w niekontrolowany sposób, wydał mi się autentyczny. Poszliśmy w to. Dużo dało mi również spotkanie z niewidomym chłopakiem, który zajmuje się montażem dźwięku.

W trakcie przygotowań do filmu próbowałeś eksplorować perspektywę bohatera, przekonać się, jak niewidomi postrzegają świat?

- Wiedziałem, że sytuacja jest bezpieczna, znałem ludzi i przestrzeń dookoła, dlatego po prostu zamykałem oczy. Starałem się nie podglądać, ale polegać na innych zmysłach. Na etapie castingów moich partnerów strasznie wkurzało, że na nich nie patrzę. Nie byli do takiej sytuacji przyzwyczajeni, jakby zapominali, dlaczego to robię. Sam miałem innego rodzaju problem. Jak z kimś rozmawiasz, to wysyłasz do tej drugiej osoby energię. Przy zamkniętych oczach nie mogłem odnaleźć właściwego kierunku, byłem zdezorientowany. Pomijam już to, że najzwyczajniej nie wiedziałem, jak wyglądam, jak wypada konkretna scena, ujęcie. Oglądałem potem w domu materiały i dziwiłem się, że kiedy do tego, co słyszałem, dochodził obraz, odbierałem całość zupełnie inaczej niż w trakcie kręcenia.

Oddałeś już stołek Leszkowi Możdżerowi?

- Oddałem, to znaczy produkcja oddała. Ten pożyczony stołek wiele zmienił, naprawdę. Po pierwszej lekcji gry na fortepianie zrozumiałem, że nie tędy droga. W kilka miesięcy nie osiągnę poziomu, który pozwoliłby mi grać samodzielnie. Umówiliśmy się więc z Leszkiem, że on będzie nagrywał, jak wykonuje te utwory, i wyśle mi swoje interpretacje. Na bazie tych filmów miałem opanować ruchy przy klawiaturze, żeby dostosować się do muzyki. Żeby stworzyć złudzenie, że gram dokładnie to co on. Dostałem materiały, zacząłem je oglądać i zwątpiłem: wydawało mi się to nie do odtworzenia! Po nerwowym wypaleniu kilku papierosów postanowiłem spróbować, ale mi nie szło. Jeden dzień, drugi, trzeci - nic. Wreszcie po tygodniu coś drgnęło, ale przy ogromnym wysiłku. Wiesz, co się okazało?

Domyślam się, że to była kwestia tego stołka, ale co konkretnie - nie mam pojęcia.

- Ćwiczyłem w mieszkaniu zaadaptowanym na biuro, gdzie wstawiono fortepian, przy którym siadałem na zwykłym obrotowym krześle biurowym. Musiałem wykonywać karkołomne ruchy, podnosić nienaturalnie ręce, co chwila odjeżdżałem z krzesłem do tyłu. Dopiero Leszek to zauważył. Odwiedziliśmy go we Wrocławiu, żeby pokazać kilka godzin nagrań z tego, jak mi idzie, a on zapytał: "Ale dlaczego ty tak nisko siedzisz?". Wyciągnął jakiś wiekowy stołek przypominający krzesło elektryczne, usiadłem na nim, wyregulowałem wysokość i nagle wszystko zaczęło się zgadzać.

A ile dało ci doświadczenie szkoły muzycznej?

- Słuch i wrażliwość muzyczna pomogły, ale czy dzięki temu spędziłem przy fortepianie mniej godzin, niż spędziłby inny aktor? Trudno ocenić. Może wystarczyłaby odpowiednia koordynacja, umiejętność wykonywania równocześnie innych czynności jedną i drugą ręką.

Na konferencji prasowej po pokazie filmu w Gdyni przyznałeś, że w historii Mietka Kosza odnalazłeś paralelę własnego życiorysu. W końcu też jesteś muzykiem.

- Przynajmniej mam na to papiery. Dostrzegam pewne podobieństwa, ale zupełnie nie zastanawiałem się nad tym, kiedy zaczynałem pracę nad tym projektem. Niedawno na spotkaniu z publicznością padło z sali pytanie: czy gdyby Mietek nie przeżył tego wszystkiego, co przeżył w dzieciństwie, zostałby pianistą. Na pewno w jakiejś mierze zdeterminowało to jego przyszłość, ale czy było tym ostatecznym czynnikiem, który stworzył z niego wybitnego pianistę? Odpowiedziałem, że to trochę tak, jakby założyć, że dzieci alkoholików są skazane na problem z alkoholem. Wychodząc z takiego założenia, ja powinienem zostać w małej miejscowości, z której pochodzę, i tak jak większość rodziny uprawiać ziemię. A jednak poszedłem w innym kierunku.

Miałem trzynaście lat, kiedy pojechałem sam do dużego miasta, do szkoły muzycznej w Poznaniu. Co prawda instrument, na którym grałem, z czasem przestał mi wystarczać, ale pochłonął mnie teatr.

Poczułem, że w aktorstwie mogę osiągnąć więcej niż w czymkolwiek innym. Gorzej, że nie wszyscy mieli takie zdanie.

Nie dostałem się na studia od razu, różne rzeczy robiłem, żeby przetrwać. Czy jeśli miałbym jeszcze trudniej w domu czy szkole, ciężej harował przy taśmie w rzeźni, wycinając kupry indykom, to byłbym dziś lepszym aktorem? Albo gdybym nie zetknął się z przemocą - gorszym? To przecież głupota.

Nie wypieram się tych osobistych doświadczeń, ale nie chciałbym, żeby moje aktorstwo postrzegano przez ich pryzmat. Jesteś w czymś dobry albo nie, angażujesz się na sto procent albo nie. Tyle.

Na podstawie obserwacji z pracy powiem nawet tak: ludzie, którzy osiągnęli sukces, potrafią być bardziej empatyczni, otwarci na partnera, dbać o niego. Nie mają tej niezdrowej chciwości, nie pielęgnują w sobie zazdrości, potrafią schować ego, co czuć na planie. Ktoś powiedział, że zawód aktora trzeba uprawiać z dobrych powodów - i ja się z tym zgadzam.

W twoim przypadku tymi powodami są

- Powód jest jeden: człowieczeństwo.

Jakkolwiek patetycznie czy banalnie to zabrzmi. Po to robimy kino, żeby zadawać pytania dotyczące ludzkiej kondycji i ze sobą rozmawiać, nawet jeśli się w wielu kwestiach różnimy.

Jakie to były pytania przy okazji "Ikara"?

- Powstała opowieść o byciu artystą, o szukaniu impulsów do tworzenia, o samym procesie twórczym, chwilach przepełnionych wolnością. Razem z Maćkiem chcieliśmy uniknąć pułapki powtarzania czegokolwiek - i tak ze względu na niepełnosprawność bohatera ludzie, słysząc o "Ikarze", mieli wystarczająco dużo skojarzeń z "Chce się żyć". Zresztą kluczem było nasze ponowne spotkanie po kilku latach przerwy. Obaj się zmieniliśmy. Chcieliśmy sprawdzić, jak ta współpraca ułoży się tym razem. Za pierwszym było burzliwie, tyle mogę powiedzieć.

A teraz?

- Współpracowało się wspaniale, posługiwaliśmy się tym samym językiem. Spotkali się inni faceci niż wtedy. Maciek się zmienił, ja się zmieniłem. Dorosłem, zdobyłem cenne doświadczenia. Nic już nie muszę sobie udowadniać. Jako ojciec zrozumiałem też, że nie jestem najważniejszy, tylko dla mnie ktoś jest teraz najważniejszy. Podpatrując koleżanki i kolegów w teatrze, rozwinąłem warsztat, poszerzył się mój wachlarz możliwości.

Zdecydowaliście się na "legendę" zamiast biografii Kosza. Dlaczego?

- Ponieważ to materiał na legendę. Choć tyle osób znało Mietka, mało kto był w stanie coś na jego temat powiedzieć. Część inspiracji pochodziła więc z książki o Krzysztofie Komedzie. Z pomocą Jacka Ostaszewskiego, który grał z Koszem i był moim nauczycielem w szkole teatralnej, spróbowaliśmy oddać klimat początków jazzu w Polsce. W naszej opowieści prawda uzupełnia się z fikcją, z sytuacjami, które mogły się Mietkowi przytrafić lub wydarzyły się, ale na przykład w moim życiu. Jest w filmie jedna taka scena.

Co nie znaczy, że nie przeprowadziłem odpowiedniego researchu. Zdarza się, że zdjęcia mają za chwilę ruszyć, wszystko jest ustalone, a tu pojawia się ktoś z zupełnie nową informacją na temat twojej postaci. Musisz przerobić ją w sobie albo podjąć trudną decyzję, że jest już za późno. Miałem ten dylemat z Tomkiem Beksińskim, kiedy spotkałem się z jego psychiatrą. Opowiedział mi, że osoby z chorobą dwubiegunową są postrzegane przez otoczenie jako nudziarze. Skupiają się na sobie, poruszają się wyłącznie w wąskim zakresie interesujących je tematów, resztę ignorują. Wydało mi się to szalenie interesujące, ale czułem, że jeśli w ostatniej chwili wprowadzę istotne zmiany, to przy tak ryzykownej strukturze prowadzenia tej złożonej postaci z dużym prawdopodobieństwem się wyłożę.

Tomek Beksiński to chyba jedyna z twoich ról, która tak podzieliła publiczność i krytyków. Zagrałbyś to dziś inaczej?

- Rozpamiętywanie takich spraw to prosta droga do schizofrenii. Zwykle gdy przychodzi wreszcie czas premiery, głową jestem już w innych projektach. Poza tym nie zapominajmy, że aktorzy poza pracą mają też własne życie i chcą nim pożyć. Oczywiście, docierają do mnie różne opinie, sam krytycznie oglądam filmy, w których gram. Zastanawiam się, czy powinienem był jednak postawić na swoim albo przeciwnie - dobrze się stało, że odpuściłem i uległem czyjejś sugestii. Już na etapie przygotowań zrozumiałem, że ludzie chcą zobaczyć Tomka takiego, jakiego oni sami zapamiętali. A zapamiętali różnie. Ale ja tę rolę i film lubię, nawet bardzo. Gdybym miał dziś znów podjąć tamto ryzyko, tobym to zrobił.

Odbierając nagrodę w Gdyni, powiedziałeś: "Każda władza się kiedyś kończy".

- To przesłanie do przedstawicieli władzy niezależnie od partyjnych barw. Nie jestem wcale przekonany, że gdyby Polacy wybrali inaczej, nagle zrobiłoby się wspaniale i wszystkie problemy by zniknęły. Ale kierowałem moje słowa również do ludzi, którzy tę władzę wybrali, a często zapominają, że poprzez własne decyzje kreują rzeczywistość, w której żyją.

Już słyszę ten zarzut, że Ogrodnikowi łatwo mówić: nie każdy ma taki komfort, że robi dwa filmy rocznie. Nie chcę nikogo rozliczać. Jedyne, co mi nie odpowiada w dzisiejszym świecie, to to, że boimy się wypowiadać swoje zdanie, a przy tym nie potrafimy zrozumieć, że ktoś może myśleć inaczej od nas. Ale właściwie dlaczego o tym mówię? Obiecałem sobie, że nie będę rozmawiał o polityce.

Dobrze móc od niej uciec?

- Są cztery rzeczy w życiu, które powodują, że czuję się absolutnie wolny: kitesurfing, jazda motocyklem, snowboard i bycie na planie, w innej rzeczywistości, daleko od codzienności. Wiesz, żyjemy w czasach egocentryzmu, który zakłada nam klapki na oczy, przez co widzimy mniej niż Mietek Kosz. Mam wrażenie, że kiedyś ludzie potrafili ze sobą rozmawiać, próbowali przynajmniej. W ciągłym biegu i zalewie informacji umyka nam to, co ważne.

Myślisz, że nasze córki będą żyły w innym świecie?

- Zrobię wszystko, żeby zapewnić mojej córce wolność wyboru, dać przestrzeń, żeby poznawała świat. Przestrzeń, w której ukształtują się jej poglądy, postawy. Tak by była otwarta, inteligentna i wrażliwa. Jednak obawiam się - i zawsze w takiej sytuacji mam przed oczami bohaterów, których gram, ale też własne wspomnienia - że świat, który jej pokażę, będzie tak różny od tego, czego doświadczy. Że w końcu odczuje zderzenie z rzeczywistością: brutalną, zero-jedynkową. Po cichu wierzę jednak w młode pokolenie, obserwuję, jak dzieciaki biorą w swoje ręce sprawy klimatu. Śmielej niż my wychodzą z kokonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji