Artykuły

Z pozycji ojca. Rozmowa z Jakubem Tabiszem

- Nie byłbym w stanie zrobić dokumentalnej historii, wychodząc z założenia, że opowiem widzom o miłości. Albo o świecie. Lubię konkret - mówi Jakub Tabisz, dramaturg i reżyser, w rozmowie z Magdą Piekarską w Dialogu.

Magda Piekarska: Kiedy pierwszy raz usłyszałeś o Igorze Stachowiaku?

Jakub Tabisz: Chyba jak każdy wrocławianin - trzy lata temu. Nie pamiętam już, czy usłyszałem jego nazwisko w radiu, czy przeczytałem w gazecie. A może to było na Facebooku? W każdym razie natychmiast zaczęła się dyskusja, kim był Stachowiak i czy zasłużył sobie na taką śmierć, tak jakby ktokolwiek na nią zasługiwał. Pamiętam wielką manifestację na Legnickiej i to, jak na początku przedstawiano Stachowiaka - jako kibola, bandytę, który umarł na komisariacie. Muszę przyznać, że początkowo uwierzyłem w tę pierwszą wersję, że sam był sobie winny. Dopiero po kilku dniach sprawa zaczęła śmierdzieć. Pamiętam, że żyliśmy wszyscy tym tematem przez kilka tygodni, a potem rozmył się, przykryty kolejnymi medialnymi doniesieniami.

A kiedy zobaczyłeś w tej historii temat na spektakl?

Kiedy dwa lata temu zacząłem zajmować się teatrem dokumentalnym,

okazało się, że są trzy główne ścieżki, którymi można podążać w tym nurcie, opowiadając o społeczności, o zdarzeniu albo o problemie. Pamiętam spektakl moskiewskiego Teatru.doc, który pokazywał ostatnią godzinę z życia biznesmena, który naraził się władzom. I kiedy podczas warsztatów wywiązała się dyskusja na ten temat, pomyślałem, że sprawa Igora Stachowiaka to takie zdarzenie, bardzo wrocławskie i bardzo uniwersalne zarazem. Jak się okazało, "Paraliż" był jedynym tekstem mówiącym o konkretnym zdarzeniu, spośród dziesięciu, jakie powstały w ramach programu "Teatr na faktach".

Powstał tekst o "współczesnym Antygonie", o ojcu, który upomina się o pamięć syna. Nie kusiło cię, żeby tę dokumentalną opowieść potraktować bardziej dowolnie?

Nie, i jestem przekonany, że widz ten uniwersalny wymiar w "Paraliżu" zobaczy, że dostrzeże też odwołania do "Procesu" Kafki. Zaczynałem od pytania, kim był Stachowiak. Chciałem stworzyć jego portret, rysowany z perspektywy wielu osób - kolegów z podstawówki, z liceum, rodziców, dziennikarza zajmującego się sprawą. To podejście w trakcie pracy zmieniło się radykalnie. Głównym bohaterem stał się Maciej Stachowiak, ojciec Igora, a tematem trzy lata starań o odzyskanie godnej pamięci syna. Ta bardzo subiektywna, wrocławska opowieść staje się uniwersalna choćby przez to, że śmierć Stachowiaka nie była odosobnionym, choć z pewnością najbardziej nagłośnionym przypadkiem. Dotarliśmy na przykład do historii studenta szkoły teatralnej, który został pobity na tym samym komisariacie. Jego nagrana opowieść jest fragmentem spektaklu. Bardzo ważnym, bo ci, którzy słyszeli o sprawie Stachowiaka, a którym trudno utożsamić się z jej bohaterem, tu dostają przypadek studenta, przyszłego aktora, który został skopany i wyszedł z komisariatu z połamanymi zębami. Za to tylko, że razem z kolegami z pobliskiej szkoły przechodził obok Trzemeskiej, po alkoholu, bo wszyscy świętowali premierę studenckiego przedstawienia. To, że Stachowiak umarł, wynikało ewidentnie z błędu policjantów, którzy za bardzo go pobili, za mocno porazili prądem, zbytnio przydusili. I to się wszystko wydarzyło na komisariacie, który powinien być najbezpieczniejszym miejscem w mieście. Kiedy rozmawiałem z ojcem Igora, dwukrotnie użył sformułowania "żeby nie było śladów", opowiadając o tym, jak bili, jak znęcali się nad jego synem. Odwołanie do tytułu książki o Grzegorzu Przemyku było przypadkowe, ale ten zlepek słów wskazuje również na powtarzalność historii o przemocy, która dokonuje się w ramach aparatu, który powinien gwarantować nam bezpieczeństwo.

Kiedy dokonała się ta wolta, przeniesienie punktu ciężkości z Igora na jego ojca?

Podczas pierwszego spotkania z Maciejem Stachowiakiem. Tej rozmowie towarzyszyła matka Igora, a choć niewiele mówiła, to emocjonalny przekaz płynący z jej obecności był bardzo silny. To, co i jak opowiadał ojciec, z punktu ustawiło mi fabułę.

Co takiego usłyszałeś podczas tej rozmowy?

Coś bardzo ciekawego. Pamiętam, jak jeden z reporterów opowiadał o kłopocie, jaki miewa, rozmawiając z ofiarami rozmaitych zbrodni - ludzie, którym udało się przetrwać, najpierw opowiadają własne, autentyczne historie, a potem stopniowo zaczynają tworzyć na ich kanwie dość schematyczną narrację, którą powtarzają zawsze w ten sam sposób. Trudno to przełamać. Tu jednak było inaczej - nie miałem uczucia, że ten monolog był wypowiadany tyle razy, że ulatniają się z niego emocje. One wciąż tam były.

Jakie?

Żal, wściekłość, ale też rodzaj zawziętości. Maciej Stachowiak ma prawie dwa metry wzrostu, jest potężnym facetem, przedsiębiorcą, przedstawicielem klasy średniej. Już przy pierwszym z nim kontakcie widać, że dla naszego wymiaru sprawiedliwości stanowi ciężki orzech do zgryzienia. Ma możliwości, a jego determinacja jest niezwykła. I rzeczywiście przypomina Antygonę - podejmuje wysiłki na rzecz symbolicznego pochówku zmarłego syna, uszanowania jego imienia, które zostało zszargane. Jego cel to doprowadzić sprawę do końca: winni mają zostać skazani, opinia na temat Igora zmieniona. I przy całej tej determinacji doskonale zdaje sobie sprawę, że to walka z wiatrakami, a wygrana jest bardzo wątpliwa. Mimo to robi więcej niż wymiar sprawiedliwości - dotarł między innymi do wszystkich świadków aresztowania syna.

Premiera odbyła się w dzień ogłoszenia wyroku?

Dzień po, zagraliśmy spektakl w sobotę. Ale sprawa ciągnęła się długo, wyrok miał być ogłoszony dwa miesiące wcześniej. Policja nie dostarczyła regulaminu postępowania na komisariacie i wszystko się przesunęło. Trzeba jednak pamiętać, że ranga tej sprawy nie była najwyższa - to nie było oskarżenie o nieumyślne spowodowanie śmierci, które wcześniej zostało przez sąd umorzone, ale o przekroczenie uprawnień. I ważniejsze jest to, że w czerwcu sąd zajął się ponownie tymi pierwszymi zarzutami.

Wyrok wpłynął na kształt spektaklu?

Minimalnie. Na końcu spektaklu powiedzieliśmy, co się zmieniło w sprawie. Sytuacja wciąż się zmienia, dowiadujemy się nowych rzeczy, ale cały tekst pozostaje aktualny, bo i ten wyrok pokazał, że młyny sprawiedliwości mielą bardzo powoli. Oprotestowali go zresztą wszyscy - obrońcy i oskarżyciele. Gdybym miał w pracy nad spektaklem opierać się na aktach sądowych, do niczego bym nie doszedł - sędzia odmówił mi do nich dostępu, nie podając, bo też nie musiał tego robić, żadnego powodu odmowy.

Na czym zatem się opierasz poza rozmowami z ludźmi zaangażowanymi w sprawę?

Na emocjach, na utożsamieniu się z bohaterem. W "Paraliżu" stajesz twarzą w twarz z aktorem, który gra ojca zamordowanego chłopaka. I to działa z nieprawdopodobną siłą. Podczas premiery można było usłyszeć, jak ludzie na widowni wzdychają i komentują - że jak to możliwe, że w tym kraju tak się dzieje, że tyle jest zła. Uwielbiam reportaże, ale zazwyczaj czytamy je na chłodno, a tu przekaz jest bezpośredni i okazuje się, że jesteśmy wobec niego bezbronni.

Też byłeś bezbronny podczas wywiadu z ojcem Igora Stachowiaka?

Trudno się nie poddać emocjom. Nie nazwałbym tych spotkań wywiadami, to były raczej rozmowy. Zresztą to samo dotyczy reporterów - Tochman przyznał na jednym ze spotkań, że zaprzyjaźnia się ze swoimi bohaterami i wcale nie czuje się zobowiązany do dystansu. Siadając do takiej rozmowy, nie mam przygotowanych pytań. Jestem stremowany - nie codziennie rozmawiasz z kimś, kto stracił w ten sposób własne dziecko. Zdarzają się trudne momenty, Maciej Stachowiak pokazywał mi na przykład zdjęcie z sekcji zwłok syna, które ma w telefonie. Słuchając go, chciałoby się, żeby ta historia się skończyła w najlepszy możliwy sposób.

Ojciec Igora oglądał spektakl?

Nie było go na premierze - tuż po ogłoszeniu wyroku nie czuł się na siłach, wybiera się we wrześniu do Teatru Polskiego. Był wujek Igora z żoną, a Maciej Stachowiak mówił mi, że "Paraliż" zrobił na nich wrażenie.

To nie jest twój pierwszy spektakl dokumentalny.

Tak, ale "Nowi", czyli opowieść o Ukraińcach przybyłych do Wrocławia, która doczekała się dwóch wersji, to zdecydowanie pozytywna historia.

To już zjawisko społeczne, nie zdarzenie.

Ale wciąż bardzo konkretne. Nie byłbym w stanie zrobić dokumentalnej historii, wychodząc z założenia, że opowiem widzom o miłości. Albo o świecie. Lubię konkret. Ukraińcy pojawili się w naszym otoczeniu, nie da się ich nie zauważyć, jeśli jest się choć odrobinę ciekawym świata. Chciałem się z nimi spotkać, porozmawiać, zapytać, co ich sprowadziło do Polski - stąd pomysł na przedstawienie.

Przecież wiadomo, co ich tu zaprowadziło: praca, szansa na lepsze zarobki niż w kraju.

To wszyscy wiemy, ale jeśli siadasz z nimi twarzą w twarz, to wychodzą kolejne wątki, związane chociażby z różnicą kulturową między wschodnim a zachodnim chrześcijaństwem. Na wschodzie rola przeznaczenia, fatum ma większe znaczenie. Jak jedna z bohaterek Nowych opowiada, że uniknęła śmierci z ręki pogranicznika, to kończy słowami: "Cóż, widać nie było mi pisane umierać". A jak zapytasz Ukraińca, skąd się tu wziął, jest duża szansa, że usłyszysz, że los go tu zaprowadził. W Polsce próbujemy udowodnić za wszelką cenę, że wszystko jest w naszych rękach. Tam jest odwrotnie, mówi się: "tak musiało być".

Co ci dał teatr dokumentalny?

Metodę, która pozwala dotrzeć do prawdy, jakkolwiek zdaję sobie sprawę, że nie jest to jedyna droga. Pozwala też wyjść poza schemat. Możesz przyjść z gotowym pomysłem na spektakl, ale twój bohater w ułamku sekundy wywróci ci go do góry nogami, bo tu musisz być wierny nie własnym konstruktom myślowym, ale prawdzie, którą niesie ze sobą. I to działa w dwie strony, bo zdarza się, że to ja dostrzegam w rozmówcy jakąś ideę, sposób działania, narracyjną dominantę, którą mogę opisać jednym zdaniem. W Nowych pojawia się dziewczyna, która

opowiada o ucieczce z Doniecka. Kiedy jej słuchałem, stało się dla mnie jasne, że to nie wojna była dla niej największym problemem, ale ojciec, który porzucił rodzinę. Nie chciała o nim mówić, samo jakoś wyszło. Wiele razy czytała tekst, zanim opowiedziała tę historię na scenie. Więc dla samych rozmów warto zajmować się teatrem dokumentalnym. Poza tym teatr jest medium, które umożliwia szybszą reakcję na rzeczywistość niż film czy literatura, gdzie od pomysłu do premiery musi upłynąć kilka, czasem kilkanaście lat. W teatrze to kwestia miesięcy, dlatego może trafić w sytuację, która wciąż jest świeża.

Teatr dokumentalny zazwyczaj operuje prostymi środkami scenicznymi, trochę tak, jakby twórcy chcieli, żeby nic nie odwracało naszej uwagi od faktów.

Nie ma takich zasad - forma jest dowolna, narzędzia też. W "Paraliżu" grający ojca Grzegorz Wojdon pojawia się na ekranie, powiększony w stosunku do pozostałych bohaterów, trochę jak obywatel Kane w filmie Orsona Wellesa. Jego perspektywa góruje nad pozostałymi. A jednocześnie projekcja daje wrażenie większej bezpośredniości - każdemu z widzów wydaje się, że bohater zwraca się właśnie do niego. No i granica między dokumentem a fikcją się zaciera, bo można podejrzewać, że oglądamy na ekranie prawdziwego ojca Stachowiaka.

Co cię zaprowadziło do teatru?

Zawsze lubiłem pisać, mam lekkość pióra, skończyłem specjalizację dziennikarską. Sztuka jest dla mnie przede wszystkim opowieścią - każdy obraz, rzeźba, utwór muzyczny, nieważne jak abstrakcyjny, opowiada jakąś historię. A teatr jest medium, które pozwala wciągnąć w opowieść, wykorzystując wszystkie środki wyrazu. Wcześniej zacząłem działać w grupie Improwizowane Poniedziałki - scena improwizacji to ciekawe pole do eksperymentów. Niepozbawione wad, bo nie ma tam rozpisanego tekstu, nie ma czasu na namysł nad konstrukcją, więc przegrywa w zderzeniu z kabaretem, gdzie jest literatura, zmyślne konstrukcje językowe. Ale daje możliwość wolnych skojarzeń, swobodnego myślenia. Teatr jest jednak ponad tym wszystkim, to cały wszechświat. I choć dziś nieporównanie więcej ludzi ogląda filmy w kinie czy seriale na Netfliksie, to jestem przekonany, że to właśnie teatr ma największą moc zmiany świata, bo porozumienie z widzem buduje się tu na głębszym poziomie. Na Paraliż, Nowych i inne dokumentalne spektakle udało nam się do Instytutu Grotowskiego przyprowadzić ludzi, którzy na co dzień nie chodzą do teatru. Przekonać ich, że na uwagę zasługują nie tylko historie z pierwszych stron - każdy ma swoją do opowiedzenia. I nawet gdyby ta zmiana miała dotyczyć jednego człowieka, to i tak warto. Kto wie, może w przyszłości zostanie ministrem sprawiedliwości i będzie miał większy wpływ na rzeczywistość.

***

Jakub Tabisz (ur. 1980) jest dramaturgiem i reżyserem, z wykształcenia politologiem i absolwentem dziennikarstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Założył grupę Improwizowane Poniedziałki. Na co dzień pracuje w Instytucie Grotowskiego, gdzie zajmuje się między innymi produkcja, festiwali, takich jak "Kartoteka Rozrzucona" czy "Scena Ulicy". Wraz z Krzysztofem Kopką koordynuje projekt "Teatr na faktach", poświęcony tworzeniu i propagowaniu spektakli dokumentalnych. Dotychczas w ramach projektu powstało jedenaście spektakli i dwa przeglądy. "Paraliż" miał premierę w czerwcu tego roku w Instytucie Grotowskiego i jest drugim scenariuszem Jakuba Tabisza, po "Nowych", opowiadających o młodych Ukraińcach żyjących we Wrocławiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji