Artykuły

Sebastian Banaszczyk: Czasem grywam amantów, ale to nie jest moje ukochane zadanie aktorskie

- Grywam czasem tzw. amantów w repertuarze dla młodzieży. Ale dla starszej publiczności na szczęście zdarza się to rzadziej. To nie jest moje ukochane zadanie aktorskie. Wolę bardziej skomplikowane role, mroczniejsze charaktery - rozmowa z Sebastianem Banaszczykiem, aktorem Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie.

ZUZANNA SULIGA: Pochodzi pan ze Świdnicy. Tam pojawiły się marzenia o aktorstwie?

SEBASTIAN BANASZCZYK: Tak. Kiedy byłem w trzeciej klasie liceum, polonistka wymyśliła, że nasza szkoła zorganizuje przegląd teatralny. Z tej okazji z kolegami, niezależnie od jakiegokolwiek nauczyciela, przygotowaliśmy jednoaktówkę Alfreda Jarry'ego. I tak dopadł mnie wirus.

Było to przedstawienie zdominowane rozwibrowaną wyobraźnią jego twórców. Spodobało się, dostaliśmy dobrą energię zwrotną, a ja sam poczułem się nieźle na scenie. Wtedy jeszcze nie chciałem zostać aktorem, lecz tak "ogólnie" artystą. Scena wydawała się najprostszą opcją. Aby przygotować pracę malarską czy utwór muzyczny, trzeba zdobywać nowe umiejętności techniczne. My musieliśmy do naszej inscenizacji... ukraść tylko na dwa dni śmietnik. Potem go oddaliśmy.

Wirus się rozprzestrzenił?

- Za rok zrobiliśmy kolejne przedstawienie. "Ubu król". To była ostatnia klasa liceum. Stanąłem przed pytaniem: "co dalej?". Nie zastanawiałem się za bardzo. Świdnica jest nieco ponad 50 km od Wrocławia. Złożyłem tam papiery na Wydział Aktorski.

Zanim jednak to się stało, zniszczyłem te dokumenty, decydując, że nie będę zdawał. Termin, do którego trzeba było je złożyć, był nieprzekraczalny, ja zaś podarłem wszystko w przeddzień jego upływu. Moja mama niemal siłą wsadziła mnie do samochodu, pojechaliśmy migiem do liceum, żeby dyrektor mi te papiery na szybko wypełnił. Od razu pojechałem PKS-em do Wrocławia i zdążyłem je złożyć. Wszystko dzięki mamie. Powiedziała, że jeśli nie spróbuję, będę całe życie żałował. Do wrocławskiej PWST dostałem się za pierwszym razem. Ale i tak po pierwszym semestrze chciałem zrezygnować ze szkoły.

Co tym razem pana powstrzymało?

- Wojsko. Zostałem więc na studiach.

Drąc te papiery, miał pan inny pomysł na siebie?

- Takie papiery drze się ze strachu i z niskiego poczucia własnej wartości. Prawdopodobnie przez to je podarłem. Miałem oczywiście w głowie plan B, na wypadek gdybym nie dostał się do szkoły teatralnej - politologię. Chodziło o to, żeby gdzieś przeczekać rok, a nie iść do wojska. W tamtych czasach armia upominała się o młodzieńców, którzy nie kontynuowali nauki po szkole średniej. Do egzaminów na politologię nie byłem w ogóle przygotowany, jeśli historia potoczyłaby się inaczej, dziś byłbym może... majorem.

Marzenia o aktorstwie się spełniły. Niemniej po szkole znów wróciło pytanie: "co dalej?".

- Swój pierwszy spektakl dyplomowy miałem już na przedostatnim roku studiów. Profesor Krzesisława Dubielówna przygotowywała "Romulusa Wielkiego" Dürrenmatta - - mnie i dwóm kolegom z roku zaproponowała w nim mniejsze rólki. To było wyróżnienie dla takich żółtodziobów. Pojechaliśmy na festiwal do Łodzi, graliśmy regularnie we Wrocławiu. W tym czasie statystowałem też w Teatrze Polskim w "Kasi z Heilbronnu" w reżyserii Jerzego Jarockiego. Miałem tam jedno zdanie: "Tak jest!". Ale to już była kwestia.

Studia skończyły się w moim odczuciu dosyć nagle. Musiałem sobie wtedy powiedzieć: "idź do pracy". A to już nie hobby, tylko obowiązek. Po studiach - po raz trzeci - nie wiedziałem, czy chcę być aktorem. Dopiero po niemal roku dojrzałem do decyzji, że chcę nim być.

Jak trafił pan do teatru w Częstochowie?

- Wtedy nie było jeszcze takiej internetowej bazy danych jak teraz. Wróciłem do szkolnego sekretariatu i poprosiłem o alfabetyczną listę teatrów w Polsce. Zacząłem od "a". W miastach na "a" chyba nie było teatru, a może nie było miasta na "a". Białystok i Bydgoszcz wydawały mi się za daleko, a "c", czyli Częstochowa, na mapie miało dla mnie idealne położenie. Wysłałem list z CV. Następnego dnia odebrałem telefon z zaproszeniem na rozmowę. Przyjechałem. Ówczesny dyrektor Marek Perepeczko właściwie w ciągu minuty podjął decyzję i powiedział: "zostajesz". To zostałem. Debiutowałem "Weselem" Adama Hanuszkiewicza. Potem było wiele przedstawień, taka szkoła życia. I w tej chwili, gdy przeanalizowałem swoją karierę, zrobiłbym taki wykres: na początku było "Wesele", gdzieś pośrodku "Ożenek", a obecnie są "Oświadczyny".

Przeglądając listę pana ról, można odnieść wrażenie, że jest pan etatowym amantem częstochowskiej sceny.

- Nie przesadzałbym z tym amantem. Grywam czasem tzw. amantów w repertuarze dla młodzieży, księcia też zagrałem. Ale w repertuarze dla starszej publiczności na szczęście zdarza się to rzadziej. To nie jest moje ukochane zadanie aktorskie. Wolę bardziej skomplikowane role, mroczniejsze charaktery...

Kończąc studia, już w swoich przedstawieniach dyplomowych, zagrałem Tybalta w "Romeo i Julii", a potem Solfernusa w "Igraszkach z diabłem". To był mój pierwszy diabeł w życiu. Nie ukrywam, że uwielbiam grać diabły... Wcielałem się również w Doktora/ Szatana w "Kordianie" czy w Lucjusza znowu w "Igraszkach z diabłem". Grałem też Raka w "Patrz, słońce zachodzi", co było bardzo ciekawym doświadczeniem.

Tak zaczął się czas, kiedy przestałem na scenie być już tylko miłym chłopczykiem, a dostałem szansę zaistnienia w bardziej złożonych rolach. Najciekawsze role dla mnie, tak jak w życiu, są gdzieś z boku, a nie na czubku dramaturgicznego świecznika. Przenigdy nie chciałbym być Wacławem w "Zemście".

Wróćmy do "Oświadczyn" ze spektaklu "Czechow: żarty z życia" Andrzeja Bubienia. Gra pan Iwana Łomowa - jedną

z najpiękniejszych postaci z jednoaktówek Czechowa. To tym przedstawieniem uczcił pan 20-lecie pracy artystycznej.

- Nie ukrywam, że bardzo lubię tę rolę. Ale z wyborem pomógł mi dyrektor Robert Dorosławski. Lubię teatr oparty na formie, który wymaga ode mnie nie tylko zbudowania rzetelnego monologu wewnętrznego, ale również użycia umiejętności technicznych, które nabyłem w szkole teatralnej. Spotkałem niewielu (oczywiście generalizuję) reżyserów, którzy wymagają od aktora bardzo dużo. Andrzej Bubień do nich należy.

Poza tym przyznam, że pracując w Młodzieżowym Domu Kultury [dziś Miejski Dom Kultury - red.] zrealizowałem parę lat temu z młodzieżą właśnie "Oświadczyny". Gdy dowiedziałem się, że ten tytuł pojawi się w naszym teatrze, czułem, że los spłata mi psikusa i sam też zagram Łomowa. Los miał poczucie humoru. To pewnie jeden z tych tytułowych żartów z życia.

Przywiązuje się pan do dat? Miał pan z tyłu głowy, że zbliża się jubileusz?

- Wiedziałem, że to mnie czeka, i nie ukrywam, że chciałem go uniknąć. Tego rodzaju imprezy, fety, bankiety nie są dla mnie przesadnie ważne. Jeśli miałbym urządzić sobie jubileusz, zrobiłbym to o poranku, grając w bajce. Tak aby nie była to akademia ku mojej czci, w odświętnym terminie i wieczorowej sukni. Tak by można było zobaczyć, jak wygląda moje codzienne, aktorskie życie. A na to składają się też poranne spektakle dla dzieci, próby od 10 rano. Proza życia...

Jeśli miałbym urządzać fetę, to zorganizowałbym wycieczkę po jurze - razem z widzami i kolegami z pracy. To dla mnie najlepsza opcja na święto.

Niemniej jubileusz przyniesie coś dobrego, bo zamiast kwiatów zachęcił pan do wpłacenia pieniędzy na "pierzaste i fu-trzaste nieboraki" z Nyskiego Pogotowia Opiekuriczo-Adopcyjnego "Łapa".

- O tym miejscu, w którym leczy się i przygarnia pokrzywdzone - najczęściej przez człowieka - dzikie zwierzęta, dowiedziałem się z Facebooka. Do pomocy Łapie zachęcałem już jako twórca muzyki, wystawiałem moje płyty na aukcjach charytatywnych. A przy okazji jubileuszu pomyślałem, że zamiast wydawać pieniądze na kwiaty dla mnie lepiej pomóc komuś, kto tej pomocy naprawdę potrzebuje. I choć mój jubileuszowy spektakl odbył się 12 października, to do wspierania Łapy cały czas zachęcam.

Było "Wesele", "Ożenek", "Oświadczyny". Ma pan szczęście do ról w "ślubnej konwencji". Jubileuszowy rok przyniósł panu kolejną - w "Testosteronie" w reżyserii Andrzeja Saramonowicza. Spektakl zebrał wiele pochwał, część przypadła Kornelowi, czyli panu młodemu, którego pan zagrał.

- Z Andrzejem Saramonowiczem od razu złapaliśmy dobry kontakt. On myśli bardzo konkretnie, nowocześnie. Ma takie poczucie humoru, które i mnie jest bardzo bliskie. To autor, któremu nie przeszkadza, że jest równocześnie reżyserem i odwrotnie. Świetnie nam się pracowało. Już w ciągu dwóch pierwszych prób na scenie zarysowaliśmy sytuację do połowy sztuki. To japońskie tempo i szwajcarska precyzja... Z Andrzejem mogłem pracować tak, jak nauczono mnie w szkole teatralnej - być naprawdę sobą w sensie artystycznym. To spotkanie sprawiło mi wiele radości. Każde kolejne wejście na scenę z moimi wspaniałymi kolegami i zaprezentowanie naszego "Testosteronu" publiczności to dla mnie ogromna frajda!

Zostając przy pana drodze artystycznej, równie ważna wydaje się muzyka i projekt Bionulor.

- Zawsze interesowałem się muzyką. Już jako dziecko brzdąkałem sobie na plastikowej gitarze. Potem miałem pierwsze akustyczne pudło. A w liceum kupiłem elektryczną i grałem w kapeli. Ale szło to opornie. Trzeba było regularnie ćwiczyć, a ja wtedy nie byłem jeszcze tak zorganizowany i pracowity jak dziś. Koledzy również.

Minęły wieki, ja dojrzałem, a współczesna technologia dała mi możliwość, żeby tworzyć w pojedynkę. To ułatwia sprawę. Wybrałem sobie taką dziedzinę w muzycznym wszechświecie, w której bardzo pomaga elektronika. Czas i przestrzeń spotkały się we właściwym momencie. Zacząłem tworzyć w 2006 r. Trzy lata później wydałem pierwszą płytę. I się zaczęło.

Nazwa "Bionulor" pochodzi z opowiadania Apollinaire'a. Jego bohater nazwał tak rybę, która leżała na kuchennym stole. To imię bardzo mi się spodobało. Było to lata temu, gdy jeszcze nie planowałem być fabrykantem muzyki.

Dziś ma pan na koncie osiem płyt. Do tego muzykę stworzoną do trzech spektakli.

- Pierwsza płyta spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem - w Polsce i na świecie. I to mi dało siłę, żeby kontynuować. Możliwe, że gdyby debiutancka przepadła, nie robiłbym tego dalej. Ale stało się inaczej i tak znalazłem swoją drugą twórczą drogę, która daje mi mnóstwo satysfakcji i rozwija mnie jako człowieka. Trzy płyty w mojej dyskografii to rzeczywiście ścieżki dźwiękowe do przedstawień teatralnych. Teraz pracuję nad szóstą, "normalną" płytą.

Jest pan szczęśliwy czy ma szczęście?

- Jestem szczęśliwy, że mam szczęście. Urodziłem się tzw. cudem - mama miała zagrożoną ciążę, leżała bez ruchu w szpitalu, żebym mógł się urodzić. Cztery lata temu urodziłem się po raz drugi. Wtedy dowiedziałem się, że mam raka mózgu. Spędziłem rok na zwolnieniu lekarskim, ale wróciłem i do życia, i do pracy. Mogę o sobie powiedzieć, że jestem szczęściarzem i mam tego świadomość. Rozmawiała Zuzanna Suliga

Sebastian Banaszczyk

Właśnie świętuje 20-lecie pracy artystycznej.

Rocznik 1975. Absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Z teatrem w Częstochowie jest związany od 1999 r. Zagrał m.in. w "Ślubach panieńskich" w reż. Andrzeja Łapickiego, "Ca-stingu" w reż. Macieja Sobocińskiego, "Kordianie" w reż. Bożeny Suchockiej, "Ożenku" w reż. Gabriela Gietzky'ego, "Patrz, słońce zachodzi" w reż. Bronisławy Nowickiej. Obecnie występuje w takich spektaklach, jak: "Czyż nie dobija się koni?", "Czechow: żarty z życia", "Przyjazne dusze", "Kometa nad Doliną Muminków" czy "Testosteron".

Współpracował także z Teatrem Dramatycznym w Wałbrzychu i krakowskim Teatrem STU.

Od 2006 r. jako Bionulor prowadzi autorski projekt muzyczny według własnej metody twórczej nazwanej "100%sound recycling". Wydał osiem płyt. Skomponował muzykę do przedstawień "Koriolan" Szekspira w reż. Gabriela Gietzky'ego (Teatr Powszechny w Warszawie) i "Życie: trzy wersje" Yasminy Rezy w reż. Piotra Machalicy (Teatr im. Mickiewicza w Częstochowie), a także do monodramu Sylwii Oksiuty-Warmus "SkazaNa".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji