Artykuły

Sypka przeszłość

"Małe zbrodnie małżeńskie"w reż. Ewy Marcinkówny w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Po III Letnim Festiwalu Małych Form Teatralnych w Teatrze Bagatela w Krakowie pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Od soboty nie ma wątpliwości: w naszym mieście teatr umiarkowanych wieczorów, teatr nastrojów przejściowych - potrzebny od zaraz. W ramach Letniego Festiwalu Małych Form Teatralnych, w teatrze Bagatela, na Scenie na Sarego 7, Teatr Dramatyczny z Białegostoku pokazał "Małe zbrodnie małżeńskie" Erica-Emmanuela Schmitta. Zdumiewające. Poszedłem z obowiązku - wyszedłem cudnie ubabrany czystą przyjemnością. Przyjemnością bycia pomiędzy.

Żadnych skrajności. Dobry spokój, gdy za oknem ani lato, ani jesień, ni ciepło, ni zimno, ni wiatr, ni stójka powietrza, i nie wiadomo, czy mży, czy nie. Już nie dzień, jeszcze nie noc. Pyszny spokój stanów umiarkowanych. Z umiarkowanie zaprzątniętą światem głową lazłeś Plantami umiarkowanymi - a za chwilę ze sceny to samo ciepło szarości do ciebie przyszło. I zlepiły się umiarkowania.

"Małe zbrodnie małżeńskie" - orzeźwiający brak skrajności. Ani czarny kryminał, ani napastliwa komedia. Ot, opowieść o powrocie do domu. Lisa (Gabriela Kownacka) odbiera ze szpitala swego męża Gillesa (Piotr Dąbrowski). Podobno wywrócił się na schodach i głową grzmotnął w krawędź stopnia, podobno stracił pamięć, z amnezji podobno długo się wychodzi... Powtarzam słowo podobno, bo kobieta i mężczyzna wracają, zaczynają rozmawiać, odgrzebywać przeszłość, a w istocie z każdą minutą coraz więcej twardych jakości ich życia - traci twardość, mięknie, nabiera niepewności. Co się dzieje?

Nic wielkiego. Kobieta i mężczyzna, żona i mąż, on - pisarz kryminałów, ona - malarka, po piętnastu latach życia serce w serce postanowili zagrać z sobą, wykorzystując wypadek - zechcieli poważnie zabawić się w teatr, odstawić psychodramę, by wreszcie dostrzec, co naprawdę tkwi w sercach. Jakie drzazgi, jakie cienie, jakie jasności, ile słodyczy i ile soli. Grają więc.

Grają tak, jak Schmitt przykazał, a on, Boga chwalić, w opowieści nie stacza się na żadne z den najdenniejszych. Historia Schmitta nie jest czarna czernią infernalnych, kobieco-męskich, morderczych zwarć w ociekających psychologicznym tragizmem dramaturgicznych kaźniach Strindberga. I równie daleko im do pensjonarskiej tandety harlequinów. W "Małych zbrodniach małżeńskich" nie słychać ni skowytu przypiekanych dusz, ni martwego szelestu papieru. Tkwi w nich dobra małość bycia pomiędzy.

Grają więc, ona i on grają gadając, grają słowami. Owszem, intonacja tej partii ma ludzkie rozpięcie, jest sinusoidą muskającą krzyk i szept, ale jest to sinusoida kojąco płaska. Między jego biurkiem, zawalonym książkami, jej obrazami na ścianie a barkiem z dzielnym zastępem Johnnie Walkera - subtelne manewry. Między jego maszyną do pisania i ukochanym fotelem, jej czerwoną kozetką do drzemek a płytami pełnymi umiarkowanej trąbki jazzowej - wspólny czas przeszły dokonany wspominają, by jemu wrócić pamięć. Okaże się rychło, że amnezja wcale go nie dotknęła... Tak. Jeszcze kilka innych prawd niebywałych wychynie, ale nie będę ich wyjawiał.

Niech wystarczy, że grają. I że puchnie w nich wahanie. Wyłażą sekrety. Jej alkoholizm, wybornie maskowany. Jego mistrzowsko skrywana samotność upiorna. Z każdym słowem kruszeją fasady przeszłych dni i nocy. Niegdysiejsze jady, podejrzenia o zdradę, nieludzkie ciężary problemów przemilczanych - wszystko wyłazi na światło. I z każdym zdaniem coraz ostrzej chwieją się prawdy niby nie do ruszenia. Mętnieją stare frazy, ongiś uczynione gesty i dawne długie godziny ciszy. Pamięć traci grunt pod nogami. Co było w ich życiu twardą podporą - dziś staje się placem piachów ruchomych.

I tak słowo za słowem, wspomnienie po wspomnieniu życie idzie na rozkurz. Aż do chwili zawrotnej, gdy okaże się, iż nie był to wypadek i nie krawędź fatalna zawiniła, gdyż w istocie był to wieczór dobry. On wrócił, pomyślał, że jej nie ma, usiadł w fotelu, otworzył książkę i nagle usłyszał szelest za plecami. Usłyszał szelest i kątem oka dostrzegł jej białą twarz i żelazo nad głową...

Kojący jest intonacyjny takt Schmitta. I pysznie uspokaja dyskrecja aktorska. Tu też żadnych skrajności. Trzeba mieć - jak Kownacka i Dąbrowski - smak dobry, by tej męsko-damskiej psychodramy, na dnie której potężna miłość się czai, nie obrócić w tandetę scenicznych fajerwerków. Trzeba dobrze znać moce delikatności, by opowieść Schmitta rozegrać właściwie na szeptach, gestami kruchymi i ciszą, co nie dzwoni, lecz jest jak milczenie myszy zasłuchanej w tupanie kocie. Tak grają. Cienko.

Nie, za sprawą tych "Małych zbrodni małżeńskich" nic wielkiego na świecie się nie stało. Ot, przez tydzień, albo tylko przez wieczór, ktoś na kogoś bliskiego spojrzy trochę inaczej - o wiór mniej twardo. I tyle. Za sprawą teatru umiarkowanych wieczorów, teatru, co nie jest ani chóralnym rechotem fars, ani napastliwym, ciemnym młotem inscenizacyjnym, którym Klata Jan z bydlęcą delikatnością naprawia ludzi - wspaniale mało dzieje się z tobą. Tu idzie tylko o to, byś naprzeciw niegłupiej opowieści był - sam.

Taki teatr potrzebny od zaraz. Teatr bez pretensji do świata. Teatr aktorstwa smakowitego. Teatr wytwornego powtarzania szeptem prawd starych, co wciąż grzęzną w niepamięci. Niech i u nas zdarzają się dni, kiedy teatralny Dobromir nie majstruje w rzeczywistości. Niech choć raz w tygodniu w Krakowie będzie Białystok.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji