Artykuły

Opera o operze

Intrygi śpiewaków, finansowe tarapaty antreprenerów, kaprysy primadonn, furie dyrygentów, ignorancja mecenasów, egzaltacje kompozytorów i librecistów, narowy muzyków... Trudno o temat operowy zabawniejszy niż sama opera, jej "kuchnia" pełna pikantnych ingrediencyj. Ten rodzaj autotematyzmu nie był operze obcy co najmniej od momentu wyartykułowania przez Marcella w "Teatro alla moda" (1730) śmieszności i niekonsekwencji włoskiego teatru operowego. "Impresario in angustie" Cimarosy, "Prima la musica", "poi le parole" Salieriego, Dyrektor teatru Mozarta - drobiazgi egzystujące dziś na marginesie repertuarowym nie były zjawiskami wyjątkowymi. W leksykonie tytułów operowych G. Steigera znajdujemy np. kilkanaście pozycji, w których tytułowym bohaterem jest teatralny impresario, w tym sześć oper do tego samego libretta Diodatiego "Impresario in angustie" ("Paisiello", Cimarosa, Gazzaniga, Fioravanti, Ricci). Utworów takich pisano wiele (wymieńmy jeszcze nazwiska Jomellego, Gassmana, Guglielmiego, Auletty, Mayra, Paciniego), wystarczająco wiele, by można było mówić o szczególnym nurcie parodystyczno-satyrycznym sięgającym od ok. 1730 r. w głąb dziewiętnastego stulecia. Cóż za pasjonujące zadanie dla badaczy!

Do tego właśnie nurtu należy operowa farsa Donizettiego "Le conuenienzee le inconuenienze teatrali", która po stuleciu (z górą!) zapomnienia rozpoczęła swój nowy żywot w roku 1969 w Monachium pod efektownym choć raczej niestylowym tytułem "Viva la Mamma!"

"Viva la Mamma!" zawiera muzykę niewiele ustępującą dziełom takim, jak "Don Pasquale" czy "Córka pułku". A jednak główną chyba atrakcją "La Mammy" jest jej strona teatralna, sięgająca, poprzez szkołę Cimarosy, aż do tradycji satyry Marcella. Dzieło Donizettiego i jego librecisty Sografiego (libretto opracowane na nowo przez Horsta Georgesa i Karla Gutheima a przetłumaczone na polski przez Joannę Kulmową) rozgrywa się na ich własnym podwórku - we włoskim teatrze operowym pierwszego ćwierćwiecza XIX wieku, teatrze niewiele różniącym się od tego, jaki znali Mozart i Cimarosa. Nie jest to żadna reprezentacyjna scena - ot, zwykły prowincjonalny teatr, borykający się z wiecznymi kłopotami. Wśród głównych postaci znajdujemy primadonnę o niezbyt jasnej biografii artystycznej, otoczoną czułą opieką przedsiębiorczego małżonka. Partnerem primadonny ma być kapryśny tenor z egzotycznej Rosji. Jest tu zaaferowany impresario, który nie może artystom zapłacić ani grosza. Jest początkująca solistka i jej mama, tytułowa "La Mamma", potężna matrona pracowicie "organizująca" karierę córki. Jest też smętny librecista i pełen zapału kompozytor-dyrygent, energicznie usiłujący doprowadzić premierę do skutku, akcja przedstawia bowiem perypetie związane z przygotowaniem nowego przedstawienia. Nie miejsce tu na streszczenie, zdradzę więc tylko, że całe chwiejące się przedsięwzięcie ratuje w końcu "La Mamma": nie tylko swymi (wątpliwymi) talentami wokalnymi, ale również rodzinnymi klejnotami.

Polska premiera "La Mammy" odbyła się na scenie poznańskiego Teatru Wielkiego. Dziwiłbym się, gdyby się to stało gdzie indziej. Ale tym teatrem rządzi fantastyczny duch ciekawości, który lekceważy repertuarową sztampę, nad koncepcję "muzealną" przedkładając ideę teatru żywego i aktywnego. Powstał więc spektakl ze wszech miar udany i błyskotliwy, który może liczyć na ogromne powodzenie.

Zakres i poziom trudności zadań aktorskich w tym spektaklu wykracza poza szablonowe "pan wyjdzie stąd i stanie tam". Śpiewakom i reżyserowi Janowi Maciejowskiemu znakomicie udało się zarysować odrębności charakterów, postaw, sposobu bycia. Śmiejemy się przez cały czas, nie zapamiętując zresztą większej części komicznych sytuacji i dowcipów słownych (skądinąd tekst bardzo dobrze dociera do słuchaczy), zapamiętując jednak postacie, ich gesty i reakcje. Przezabawna jest "La Mamma", kreowana przez Edwarda Kmiciewicza (bas) monumentalne babsko, raz przymilne, raz bezczelne, nieodparcie śmieszny wydaje się też Adam Wiśniewski w roli pierwszego tenora o manierach dońskiego kozaka. Równie sugestywne, choć bardziej serio potraktowane, postacie "walczących z przeciwnościami" kompozytora i impresaria (w kamizelce, z nieodłącznym cygarem) tworzą Krzysztof Szaniecki i Jerzy Fechner. Podobne komplementy można by powtórzyć pod adresem pozostałych solistów.

W skromnej, prawie "naturalnej" scenografii sceny operowej podczas próby akcja toczy się jak burza, raz po raz strzelają race dowcipów i gagów, kwitowane salwami śmiechu. A przecież soliści, realizujący z zapałem i widoczną satysfakcją trudne zadania aktorskie, wciąż pamiętają o zadaniach wokalnych, demonstrując dobry warsztat i w śpiewie "na serio" i w karykaturze. Najbardziej "na serio" jest primadonna (Antonina Kowtunow), gdy we fragmentach z próbowanej właśnie heroicznej opery demonstruje lekką, nieskazitelną koloraturę. Wszelkie działanie jest tu ściśle związane z pulsem muzyki, tłumaczy ją, a zarazem z niej wynika. Tę niełatwą, żywiołową całość muzyczną precyzyjnie prowadzi Antoni Gref; operowa orkiestra pod jego batutą brzmi czysto, lekko i precyzyjnie.

Warto zobaczyć ten spektakl, jeśli nie dla refleksji kulturowo-historycznej, to choćby dla zabawy i dla czystej przyjemności. Swoją drogą ciekawe, jak wyglądać by mogła opera na temat "le convenienze et le inconvenienze" we współczesnych polskich teatrach operowych. Czy byłoby się jeszcze z czego śmiać?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji