Artykuły

Poczuć się u siebie

- Nieprawda, że młodzi nie interesują się polityką. Ale nie porusza nas PKB, tylko walka o zdrową planetę, doświadczanie życia i dzielenie go z innymi - mówi Bartosz Bielenia w rozmowie z Krzysztofem Kwiatkowskim w tygodniku Wprost.

Krzysztof Kwiatkowski: Twoje pokolenie ma w sobie piękną bezczelność. Przekonanie, że świat może należeć do niego, wystarczy tylko sięgnąć. Bartosz Bielenia: Nie wiem, czy to bezczelność. Raczej świadomość, że wbrew pozorom nie żyjemy w złych czasach. Czujemy, że nie przynależymy wyłącznie tutaj, że jesteśmy częścią większej całości. Mamy łatwy dostęp do informacji, kulturę na kilka kliknięć myszką i gigantyczny wachlarz inspiracji. Niemal nic nie ogranicza naszego zainteresowania rzeczywistością.

A wyjazd do Berlina nie jest dla was wyprawą "na Zachód".

- Bo jakie to ma znaczenie? Jeśli będziesz odpowiednio długo jechać na wschód, też dotrzesz do Berlina. Ważne, żeby czuć się u siebie.

Albo trafić do Los Angeles z filmem nominowanym do Oscara.

- Krok po kroku przekonywaliśmy widzów do naszego filmu. Najpierw na festiwalu w Wenecji, gdzie spotkaliśmy się ze świetnym odbiorem i zdobyliśmy nagrodę Europa Cinemas Label, potem na kolejnych imprezach, przeglądach, pokazach. W Stanach eksplozję zainteresowania "Bożym Ciałem" wywołał American Film Institute Festival. To po nim jedno z branżowych pism przeniosło nas z kategorii ewentualnych czarnych koni w wyścigu o nominację do peletonu. A ja pomyślałem, że te spotkania, wywiady, dyskusje mają sens.

A jak dowiedziałeś się o nominacji?

- Spałem smacznie i śniłem, że jestem zającem złodziejem. Obudził mnie telefon od agentki z gratulacjami. Chwilę później posypały się wiadomości. Telefon od wzruszonych rodziców. Z niedowierzaniem odpisywałem na gratulacje. Sprawdzałem, czy to prawda, a jak już byłem pewny, to położyłem się spokojnie spać dalej.

Jak się świętuje taki sukces?

- Pojechaliśmy na rowery razem z moją ukochaną i operatorem, Piotrkiem Sobocińskim, wypić szampana nad oceanem.

A to prawda, że Jan Komasa ogłoszenie tego wyróżnienia przespał?

- Janek jest niezłym śpiochem. Często bardzo trudno go dobudzić rano na transport. Nawet waląc do drzwi.

Widzowie za granicą reagują na ten film inaczej niż w Polsce?

- Nie. Ta historia chłopaka, który na przepustce z poprawczaka podszywa się pod księdza, by spróbować innego życia, okazała się bardzo uniwersalna. I niezależnie, czy oglądają ją Francuzi, Amerykanie, Włosi czy Polacy - wszyscy mówią o traumie, o próbie odkupienia, o wierze. Cieszy mnie to. Zawsze miałem nadzieję, że "Boże Ciało" będzie emanować miłością do drugiego człowieka. Uczyć sztuki wybaczania- zarówno sobie, jak i innym. Budować wspólnotę, a nie tworzyć kolejne podziały.

Tym tłumaczysz też sukces frekwencyjny w Polsce?

- Owszem, ale wcale nie w odniesieniu do aktualnej sytuacji. Łatwo jest ubolewać: "My w czasach wzrostu prawicy". Ale kilkanaście lat temu mówiło się "My w czasach transformacji", a wcześniej "My w latach 80.", "My po 68.", "My po 45.". Nie chcieliśmy grać na emocjach wywołanych bieżącą polityką, tylko opowiedzieć przejmującą historię. Myślę, że właśnie szczerość i czyste intencje docenili widzowie.

I solidną pracę. Dużo w tę rolę włożyłeś.

- Przygotowywałem się do niej pięć miesięcy. Rozmawiając z ludźmi, czytając, oglądając filmy. Bo trzeba nasycić wyobraźnię, aby dotknąć czegoś prawdziwego.

Byłeś w poprawczaku?

- Nie, ale w dawnych czasach raz odwiedził mnie kurator sądowy.

Ja też raz miałem taką wizytę. Niosłem do domu flagę Unii Europejskiej i obserwator referendum unijnego z Ligi Polskich Rodzin wezwał radiowóz do "agitatora". A byłem w takim wieku, że już nie dało się zatrzymać procedury.

- Ja "obnażałem się publicznie". Na żaglach pokazywaliśmy pośladki statkom wycieczkowym i jednej załodze się to nie spodobało. I też nie dało się zatrzymać procedury. Teraz płacą mi za publiczne obnażanie się, więc nie ma problemu.

Ale pytałem, czy pojechałeś zobaczyć poprawczak z bliska, przygotowując się do roli w "Bożym Ciele"?

- Tak, i to było dla mnie ważne doświadczenie. Na początku szykowałem się, żeby zagrać mocnego, pełnego gniewu faceta. Ale w oczach chłopaków z zakładu nie zobaczyłem agresji, tylko potrzebę akceptacji, tęsknotę za bliskością, łaknienie zrozumienia. Marzenie, że może kiedyś uda im się wyrwać do lepszego życia. Świadomość, jak bardzo będzie to trudne. Bo przecież wcześniej czy później wrócą do świata, który już raz zaprowadził ich w złe miejsce. To wszystko pomogło mi zbudować filmowego Daniela.

Przygotowywałeś się też fizycznie.

- Na siłowni przybrałem osiem kilogramów masy i przez chwilę wyglądałem jak nalany łysy prosiaczek. A ciało wpływa na nasze zachowanie. Zmienia się jego motoryka, ludzie inaczej na ciebie patrzą. Jesteś większy cięższy - dosłownie i w przenośni - mocniej stąpasz po ziemi. Moja dziewczyna śmiała się, że nawet prywatnie stałem się chojracki. Ale szybko to się skończyło, po zdjęciach się rozchorowałem i straciłem nowe mięśnie. Włosy też powoli odrastają. Póki nikt mi nie każe ich zgolić.

Pewnie nie będziesz długo czekał. Stałeś się jednym z najbardziej rozpoznawalnych aktorów swojego pokolenia. Rzadko zdarza się tak konsekwentna droga. "Wybrałeś" sobie ten zawód, kiedy w wieku siedmiu lat wystąpiłeś w "Małym księciu". Wyniosłeś to marzenie z domu?

- Nie. Rodzice zajmują się handlem. Chociaż coś w nas krąży, bo brat cioteczny mojego taty i jego żona kończyli Wydział Lalkarski w Białymstoku. Ale tak naprawdę chyba po prostu obudziła się we mnie chęć opowiadania ludziom historii.

Białystok z twoich wspomnień jest inny niż w dzisiejszych reportażach: w wywiadach mówisz choćby, jak odwiedzałeś kościoły różnych wyznań.

- Do mojej szkoły chodziło sporo dzieciaków z prawosławnych rodzin, więc mieliśmy dwie przerwy świąteczne. Ale to były tylko szczątki wielokulturowości. Przed wojną miasto było w 70 proc. zamieszkane przez Żydów. Wielu współczesnych ma świadomość, że zajmuje przestrzeń po nich. Może właśnie poczucie pustki rodzi rasizm? Bo to jest Biały-stok. Przeraził mnie zeszłoroczny marsz równości, w którym nie kibole, a zwyczajni mieszkańcy stanęli po stronie nienawiści. Z przekonania. A może ze strachu? Tylko skąd ten strach się bierze? Kto go podsyca? I czy na pewno można nad nim zapanować?

Widziałeś, jak się ta nietolerancja rozprzestrzeniała? Dawniej nikt by nie użył publicznie słowa "parch".

- Teraz żartujesz, prawda? Może z perspektywy Warszawy 10 lat temu wszystko wydawało się okej. Kiedy byłem nastolatkiem, w internecie funkcjonowała "red-lista", na której faszyści dopisywali kolejne osoby i ich adresy. Kibole rzucali w domy kamieniami i rozwalali samochody. Nauczycielka, która w moim liceum prowadziła zajęcia z kultury żydowskiej i zabierała dzieci na wycieczki do Oświęcimia, miała olbrzymie problemy w mieście. A kilka lat temu prokurator z Białegostoku uznał, że swastyka to buddyjski symbol szczęścia. Te problemy nie narodziły się dzisiaj, gdy ktoś z jednej partii powiedział coś obrzydliwego.

W takim razie skutecznie stworzyłeś sobie oazę. Wspominasz, jak w licealnych czasach oglądałeś spektakle Lupy i Grzegorzewskiego z pirackich płyt, czytałeś Bursę i Schulza.

- To bardzo fajny moment przebudzenia kulturalnego. W ruchu amatorskiego teatru spotkałem wspaniałych ludzi, z którymi dzieliłem zainteresowania i aspiracje. Założyliśmy w liceum grupę Akcja Berek i szybko tego pożałowaliśmy, kiedy zgłosiliśmy się na festiwal i okazało się, że nie sprawiamy wystarczająco poważnego wrażenia. A myśmy wystawiali Olgę Tokarczuk! W tym samym czasie, gdy ze szkołą jeździliśmy na śpiewogry do teatrów muzycznych, z przyjaciółmi zasuwałem do Warszawy na spektakle Warlikowskiego i Jarzyny. Godzinami, na zmianę, czekaliśmy w kolejce, żeby się na nie dostać.

Byłeś chyba przeintelektualizowany.

- Nie, zafascynowany. Przecież ja niewiele z tych przedstawień rozumiałem. Ale były żywe, intensywne, soczyste. Czułem je całym ciałem. Zostały we mnie. Małgorzata Hajewska-Krzysztofik w "(A)pollonii", "Krum" z Markiem Kalitą jako Taktykiem. "Burza" i obłędne piosenki śpiewane przez Renatę Jett, z przedziwnym, niepolskim akcentem. Niedawno podziękowałem Jankowi Drawielowi za scenę z super ważnego dla mnie "T.E.O.R.E.MAT-u", w której sika na obraz. Rozwaliła mnie jego obecność na scenie. Wchodził na deski dziwny, jakby niebezpieczny demonicznie radosny, wolny. Ten teatr chciało się oglądać. A jeszcze bardziej: brać w nim udział.

Mimo że był trudny i nie próbował widza w łatwy sposób kokietować?

- Właśnie dlatego. Jasne, pamiętam swoją niezgodę na sztukę z udziałem Jacka Poniedziałka. Mam 16 lat, przychodzę do teatru, siedzę blisko sceny i patrzę, jak ocierają się o siebie goli ludzie w oliwie. I jeszcze niewyraźnie mówią. Cóż, dzisiaj, gdyby to miało dramaturgiczny sens, sam chętnie ocierałbym się z Jackiem. Ale na tym polega ćwiczenie wyobraźni: na przekonywaniu się i otwieraniu na coś, czego na początku się nie rozumie.

Kiedyś zdawało się do szkoły teatralnej, żeby być Łomnickim. Po co ty poszedłeś na wydział aktorski?

- Żeby robić teatr. Serio. Trafiłem na środowisko, w którym nie marzyliśmy o rozpoznawalności i pieniądzach, tylko chcieliśmy zajmować się ciekawymi rzeczami. Raz, trzy dni przed spektaklem egzaminacyjnym, w którym mieliśmy tylko jedną scenę, skrzyknęliśmy się i przygotowaliśmy dodatkową. Długo dyskutowaliśmy, razem ją "wyreżyserowaliśmy", zaprezentowaliśmy profesorowi i weszła do przedstawienia. Wtedy pomyślałem, że jestem w dobrym miejscu, wśród dobrych ludzi. Że mogę im zaufać, popełniać przy nich błędy i naprawdę się otworzyć. I tak wchodziliśmy razem do świata teatru.

Poczułeś ich zazdrość, kiedy na trzecim roku dostałeś etat w Narodowym Starym Teatrze?

- Nie. Cieszyli się razem ze mną. Może i była gdzieś jakaś zazdrość, w tym zawodzie to trudne do uniknięcia. Widzę wokół mnóstwo wspaniałych młodych aktorów, którzy nie mogą się przebić. Ale na pewno nikt nie pozwolił mi tej zazdrości odczuć.

A pieniądze? Przyszedł moment, że pomyślałeś "Robię wspaniałe rzeczy, a miesięcznie zarabiam serialową dniówkę"?

- Nigdy tak na to nie patrzyłem. Miałem, co jeść i gdzie spać, graliśmy bardzo dużo spektakli. Rzeczywistość nie zmusiła mnie do trudnych decyzji. Ale nauczyłem się nie oceniać. Niektórzy przeszli przez tasiemce, żeby zarobić na uprawianie sztuki. Inni w tym małym okienku zostali. Może jeszcze kiedyś wrócą? W tym zawodzie każdy ma własną drogę.

Łatwe pieniądze musiały kusić.

- Jeden telefon był wyjątkowo atrakcyjny. Prawie 100 dni zdjęciowych, dobra stawka. Szybko włączyłem kalkulator w głowie, przemnożyłem. Siedziałem w parku, wziąłem naprawdę głęboki wdech i zadzwoniłem, żeby odmówić. Przecież musiałbym zrezygnować z teatru, a czekał "Hamlet" z Krzysztofem Garbaczewskim. Z perspektywy czasu wiem, że dobrze zrobiłem.

Pracowałeś z indywidualnościami polskiego teatru. Dzisiaj jesteś w warszawskim Nowym. To prawda, że do "Procesu" Lupy trafiłeś prosto znad talerza?

- Tak. Po próbie do innego przedstawienia usiadłem coś zjeść. A kolega nie dojechał i trzeba było go zastąpić. Wstałem od makaronu i zrobiłem swoje. Miałem słuchawkę w uchu, gdzie dyktowano mi tekst, spektakl się odbył. I świetnie. Tylko później pojawił się większy problem: jak trzeba było powtórzyć tę rolę.

Trudniej niż zagrać pierwszy raz?

- No jasne. Jaka to była wolność. Widziałem dwa dni wcześniej spektakl, ale nie znałem go tak, żeby wiedzieć, co i kiedy dzieje się na scenie. Byłem zwolniony z jakiejkolwiek odpowiedzialności, bo jak można czegokolwiek wymagać od faceta wziętego z jadalni? Ale jak to samo wypracować w normalnych warunkach, z nauczonym tekstem, wiedzą, świadomością?

Pięknie mówisz o teatrze. Ale widziałeś też jego mroczne strony. Choćby wtedy, gdy minister kultury niemal zniszczył Stary.

- Bardziej skandaliczna i odrażająca niż wybór Marka Mikosa z fatalnym programem i dyrektorem artystycznym, który nigdy nie pojawił się w teatrze, była próba wmówienia nam, że to dobra decyzja. Bo co można powiedzieć, gdy ktoś kłamie ci w oczy? I jeszcze gdy widzisz, że doskonale wie, że kłamie. Tak jak wtedy, gdy usiłował udowodnić, że zatrudniono Cezarego Morawskiego we Wrocławiu ze względu na jego kompetencje. Ale nie zwątpiłem w teatr, tylko w zajmujących się kulturą polityków.

Otarłeś się też o teatr Bagatela.

- Zagrałem tam dwie sceny w "Idiocie" Dostojewskiego. Nie wspominam tego dobrze, wydawało mi się, że coś w atmosferze się nie zgadza. Poszedłem dalej. Ale nie zwątpiłem w teatr.

Mam wrażenie, że ty chyba wierzysz w misję artystów.

- I nie boję się tego słowa. Czuję się powołany do tego, co robię. Każdy ma swój talent. Ktoś potrafi szyć garnitury, inny nie boi się rozpiłować drugiej osobie mostka, żeby zoperować serce. A ja udaję ludzi, którymi nie jestem, i chcę nadać temu sens. Żeby coś to dla świata znaczyło.

A socjologowie mówią, że młodzi nie interesują się polityką.

- To nieprawda. Po prostu poruszają nas inne tematy niż produkt krajowy brutto. Nie wierzymy, że można mnożyć go w nieskończoność. Sprzeciwiamy się ciągłemu podsycaniu w ludziach pragnienia posiadania kolejnych rzeczy. Nie podoba nam się ten pomysł na rzeczywistość. Chcemy żyć w dobrym, zdrowym świecie. Doświadczać życia i dzielić je z innymi. I dlatego tworzymy inicjatywy, które nie interesują starszej generacji. Zamiast komentować na Twitterze wypowiedź posła PiS, idziemy w strajku klimatycznym i głośno mówimy o losie planety, a nie tylko o naj -bliższych krajowych wyborach.

Zawodowo też celujesz w światowe rynki?

- Niekoniecznie, bo tutaj mam wystarczająco dużo do zrobienia. Ale jak się uda, czemu nie? Nie widzę powodu, aby się ograniczać.

Mają dla ciebie znaczenie wszystkie nagrody, które dostałeś po "Bożym Ciele"?

Tak, a niedawny Cybulski szczególnie. Przyznało to wyróżnienie jury złożone z twórców, których pracę szanuję: m.in. Grzegorza Jarzyny, Jagody Szelc, Mai Komorowskiej, Mateusza Kościukiewicza. Gdy oni cię honorują, masz poczucie, że docierasz gdzieś ze swoją wrażliwością.

A kiedy sam o sobie pomyślałeś: "jestem dobrym aktorem"?

- Gdy miałem siedem lat i wziąłem udział w "Małym Księciu". Później już to przeświadczenie we mnie zostało. I dobrze, bo mam pewność, że bardziej woda sodowa mi nie odbije.

***

Na festiwalu filmowym w Berlinie Bartosz Bielenia weźmie udział w programie Shooting Stars. Co roku organizacja European Film Promotion wybiera dziesięcioro najciekawszych młodych aktorów Starego Kontynentu. Pomaga im w dotarciu do międzynarodowych reżyserów castingu i agentów oraz wspiera promocyjnie. W przeszłości w wydarzeniu udział wzięli m.in. Carey Mulligan czy Alicia Vikander. Polskimi shooting stars byli m.in. Agata Buzek, Jakub Gierszał, Mateusz Kościukiewicz, Zofia Wichłacz i Dawid Ogrodnik.

***

Bartosz Bielenia (ur. 1992) - aktor filmowy i teatralny. Pracował w Narodowym Teatrze Starym w Krakowie, obecnie związany z warszawskim Nowym. W kinie grał rolę szaleńców i psychopatów, m.in. w "Disco polo" Macieja Bochniaka. W "Bożym Ciele" Jana Komasy jako samozwańczy ksiądz kompletnie porzucił dawny wizerunek. Laureat Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego 2019.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji