Artykuły

Nina, czekoladki i taniec. Opowieść o 97-letniej primabelerinie

Na pozycję primabaleriny w Stanach musiałam poczekać parę lat. Nie zniechęcałam się, bo przeszłam podczas wojny dobrą szkołę cierpliwości i uporu - mówi Nina Novak, bohaterka książki "Taniec na gruzach" Wiktora Krajewskiego, w rozmowie z Angeliką Swobodą w serwisie gazeta.pl.

Kiedy pani poczuła, że taniec jest najważniejszy? 

- Od dziecka kocham taniec, i to z wzajemnością. 

W szkole baletowej spośród 20 dzieci wybrano mnie do roli Murzynki w "Aidzie". Z Paryża przyjechał wtedy choreograf Jan Ciepliński i zaczął nas przygotowywać do występu. Tylko ja jedna potrafiłam się ruszać i tańczyć tak, jak nas uczył. Ta rola, kiedy byłam cała umalowana na czarno, to był mój pierwszy występ na scenie Teatru Wielkiego. Miałam niespełna 10 lat i zostałam wybrana na solistkę. Poczułam się niezwykle ważna. Zaczęłam dostawać czekoladki. 

Czekoladki? Myślałam, że baletnice nie mogą jeść czekoladek. 

- Ależ ja jadam, i to codziennie! Właśnie wtedy się nauczyłam. Oczywiście zjadam tylko maleńki kawałek, najchętniej gorzkiej. Bez czekoladki nie wychodziłam na scenę. O czwartej po południu jadłam ostatni posiłek, o 18 wychodziłam z domu do teatru, a o 20 wychodziłam na scenę. W przerwach przegryzałam czekoladkę, żeby mieć energię do tańca. 

Nie przeszkadzał pani ten reżim? 

- Skąd. Dla mnie taniec był najważniejszy, a z pełnym żołądkiem przecież nie tańczyłoby mi się dobrze. Balerina nie może być ciężka, zwłaszcza gdy staje na palcach. Balet klasyczny jest niezwykle wymagający. Jak ktoś nie mógł wytrzymać bez jedzenia, musiał z baletu zrezygnować. 

Poza tym w szkole w ciągu dnia nas nie głodzono. Dostawaliśmy mleko, kakao, trochę cukru, jakąś zupę czy maleńki kawałek mięsa albo ryby. Wie pani, najistotniejsza była ilość, jadłam naprawdę malutkie porcje. 

Jest pani bardzo szczuplutka. Te nawyki pozostały w pani do dziś? 

- Ważę 49 kilo. Wciąż jem niewiele, ale czekolady sobie nie odmawiam. Bez niej ogarnia mnie smutek. Podobnie jak chałwy - tę też lubiłam już jako dziecko. Przed wojną na ulicy Trębackiej w Warszawie był duży sklep z chałwą. Zachodziłam tam codziennie po maleńki kawałek.  

Nie przepadałam za to za kaszą gryczaną, którą gotowała mama. Czasem musiała mnie gonić dookoła stołu, bo nie chciałam jeść. Raz zrobiłam coś bardzo nagannego - wrzuciłam całą kaszę do donicy z kwiatami i powiedziałam, że zjadłam. Ale się wydało i dostałam lanie.  

Za to w szkole baletowej byłam bardzo posłuszna i uczyłam się wzorowo. Nic poza tańcem się dla mnie nie liczyło. Na szczęście miałam idealne proporcje ciała: jeszcze przed przyjęciem dokładnie mnie zważono, mierzono głowę, szyję, ręce, nogi.  

Za moich czasów panowały też inne metody nauczania. Zawsze któryś z pedagogów miał rózgę, którą bił nas po udach, gdy coś robiłyśmy źle. Bez słowa. Nam też nie wolno się było odezwać. W balecie panowała dyscyplina. Gdy ktoś odezwał się niepytany, mógł już na drugi dzień nie wracać. Mnie o mały włos by wyrzucili, ale z innego powodu.  

Co pani przeskrobała? 

- Przyjechał do nas balet z Francji. Wiedziałam, że mają próby w jednej z sal, ale musiałam chodzić na lekcje. Nie mogłam wytrzymać i poszłam na wagary. Po trzech dniach ze szkoły zadzwonili do domu i wszystko się wydało.  

Została jeszcze kwestia lania od taty. Podałam mu pasek, którym bił braci, i mówię: "Ty wiesz, jak ja kocham taniec. Nie poszłam na lekcje, bo musiałam patrzeć na ten balet z Francji". Ojciec był tak zdumiony, że mnie nie zbił. W szkole też mi darowali. Jednak ostrzegli: "Jeszcze raz tak zrobisz, to cię wyrzucimy". A tego nie chciałam za nic w świecie. 

To byłaby strata także dla nich. Od 1937 roku do wybuchu wojny była pani solistką Polskiego Baletu Reprezentacyjnego.  

- Po tym, jak wybrano mnie do "Aidy", stałam się dziecięcą gwiazdą. Niestety, wojna przerwała moją normalną naukę w szkole baletowej. Dyplomu nie dostałam. Ale nadal ćwiczyłam, bo Leon Wójcikowski [kierownik artystyczny Polskiego Baletu Reprezentacyjnego od 1938 do 1939 roku, podczas okupacji prowadził Miejską Szkołę Baletową w Warszawie - przyp. red.] prowadził z nami zajęcia, jak tylko nie było bombardowań.  

Podczas wojny spadł na mnie zbombardowany dom. Myślałam, że to już koniec, ale jacyś mężczyźni wyciągnęli mnie spod ruin. Od tego czasu mam zniekształcone lewe ucho i szumi mi w nim jak w muszli. Gdy przybiegłam do domu, chciałam opowiedzieć rodzicom, co mi się przytrafiło, ale nie mogłam mówić. Byłam w szoku. 

Do dziś nie zapomnę też egzekucji młodych chłopców. Niemcy wieszali ich jeden obok drugiego, jak bieliznę na sznurki, i kazali nam patrzeć. Potem, przez Wrocław, wygnali nas na roboty do obozu pracy w Niemczech. 

Z obozu uratowała panią słynna tancerka Loda Halama, która, jak przeczytałam w książce "Taniec na gruzach", zapamiętała panią jako genialne dziecko baletu. 

- Współwięźniarki pomogły mi napisać do niej do Krakowa list z prośbą o pomoc. Pewnego dnia przyszła strażniczka i powiedziała, że jestem wolna. Z Niemiec, przez Wrocław, dotarłam lokomotywą do Krakowa. Dostałam niemiecką kartę, dzięki której mogłam się poruszać. Od razu poszłam do teatru w Krakowie, bo dowiedziałam się, że gromadzą się tam tancerze z Warszawy. Uszyli mi sukienkę z koca i w niej chodziłam. W teatrze wywieszono tablicę z ogłoszeniami Polaków poszukujących swoich bliskich. I tak znalazłam moją mamę, która napisała, że jest w Wieliczce i szuka swoich córek. Wsiadłam w ostatni pociąg i pojechałam do mamy. Mama nalała mi zupy, ale nie zdążyłam nic zjeść, bo zaczęło się bombardowanie. Uciekłyśmy. 

Po powrocie z obozu zaczęłam dochodzić do zdrowia. Ale gdy wojna się skończyła, przez następnych 20 lat w ogóle o niej nie opowiadałam. Po pierwsze - nie potrafiłam mówić o tych wszystkich ciężkich przeżyciach, po drugie - nie chciałam. W 1946 roku wyjechałam do Stanów i w ogóle nie wspominałam, że przeżyłam wojnę. Nie chciałam, żeby Amerykanie mi współczuli. Żeby pisali "biedna Nina".  

W jaki sposób zaraz po wojnie znalazła się pani w Stanach? 

- Wyszłam za Amerykanina. Poznałam go w Zakopanem, gdzie akurat występowaliśmy z baletem, bo zaraz po wojnie zaczęliśmy tańczyć. Wszędzie nas zapraszali. Po występie zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadałam mu o Warszawie, o bracie, którego straciłam w Auschwitz. I wtedy on zaproponował, że się ze mną ożeni i zabierze mnie do Ameryki. 

I zgodziła się pani? 

- Pojechaliśmy razem do Warszawy i wtedy zaczęłam się zastanawiać. Rzucić wszystko i jechać? Czy nie jechać? Najbliżsi radzili: "Jedź, przecież nic tu nie masz". Więc się zgodziłam. Ślub wzięliśmy w Polsce. On poleciał pierwszy załatwiać formalności, a ja popłynęłam statkiem. Przez całą podróż miałam chorobę morską. Ale wreszcie dotarliśmy do Nowego Jorku i tam zaczęło się moje nowe życie. 

Jednak to małżeństwo nie mogło przetrwać, bo ja musiałam pracować. Chciałam pomagać rodzinie w Polsce. Zaczęłam wyjeżdżać, a to nie robi dobrze żadnemu związkowi. Całe szczęście, że nie zaszłam w ciążę.  

Niełatwo było się pani pewnie przebić w Nowym Jorku. 

- Wiedziałam, że mieszka tam Sonia, córka Wójcikowskiego, i udało mi się ją odnaleźć. Poleciła mnie osobom z artystycznego środowiska. Ale zanim zaczęłam się starać o pracę w tamtejszym balecie, zrobiłam sobie restrykcyjną dietę. Poszłam na jedno spotkanie i od razu, po dziesięciu minutach, mnie przyjęli. 

Równocześnie brałam lekcje tańca. Zwróciła na mnie uwagę nauczycielka z Francji, która poleciła mnie ówczesnemu dyrektorowi słynnego Balletu Russe de Monte Carlo. Od razu podpisał ze mną kontrakt. Ale na pozycję primabaleriny musiałam poczekać parę lat. Nie zniechęcałam się, bo przeszłam podczas wojny dobrą szkołę cierpliwości i uporu.  

Miała pani kompleks Polki? 

- Żadnego. W polskiej szkole baletowej zdobyłam bardzo dobre wykształcenie i wiedziałam, że jestem lepsza od większości Amerykanek. Poza tym dobrze wychodziłam na zdjęciach, podobałam się. Tańczyłam więc i spokojnie czekałam na swój moment. Zostałam primabaleriną, a potem objęłam stanowisko dyrektora baletu. Tańczyłam, uczyłam innych i tworzyłam choreografię do nowych przedstawień. 

Na jednym z nich wypatrzył mnie tancerz z Broadwayu i zaproponował występy. Zgodziłam się od razu, bo wciąż pomagałam rodzinie w Polsce. Z czasem stałam się w Nowym Jorku bardzo znana. Często jeździliśmy też po całych Stanach, rocznie tańczyłam nawet w stu miastach. Przerwę mieliśmy raptem tylko przez miesiąc, gdy było gorąco. 

Ma pani honorowe obywatelstwo pięciu amerykańskich miast. Publiczność szybko panią polubiła?

- Publiczność mnie pokochała, i to od pierwszego wejrzenia. Gdy tańczyłam w "Giselle" czy w "Jeziorze łabędzim", na koniec występu przez pięć minut wszyscy krzyczeli "Nina". Do garderoby spływały wielkie bukiety kwiatów, bileciki z wyznaniami uwielbienia, biżuteria w prezencie. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie sprawiało mi to przyjemności. I to już od dziecka.  

W 1961 roku, a potem w 1978 przyjechałam na gościnne występy do Polski. Tańczyłam w Poznaniu i Warszawie. W stolicy udało mi się załatwić rodzicom ładne mieszkanie, do którego przeprowadzili się z Miedzeszyna. Podczas wizyt w Polsce zawsze towarzyszyła mi dyplomatka z ZSRR, która wszędzie mnie woziła i pilnowała mnie.  

Opowie mi pani o drugim mężu? 

- Roman jest Wenezuelczykiem. Wciąż pozostajemy w przyjacielskich relacjach. Pisał książki i miał własny program w telewizji, a obecnie mieszka w Europie. Musiał opuścić swój kraj, bo krytykował rząd.  

Mój trzeci mąż pochodził z Rosji. Jego ojciec był spokrewniony z carem. Wychował się i wykształcił we Francji, a potem w Ameryce. Wyszłam za Władimira w 1972 roku. Poznaliśmy się w Wenezueli - zeswatała nas wspólna znajoma. Bardzo mnie kochał. Mówił tylko: "Nina, Nina". Liczyło się tylko moje zdanie. Był dobrym człowiekiem. Pozwalał mi tańczyć i uczyć tańca, niczego mi nie zabraniał. Rozwiedliśmy się, ale wiele mu zawdzięczam.  

W 1962 roku zakończyła pani karierę i otworzyła własną szkołę tańca w Caracas. 

- Uczenie baletu klasycznego traktuję jak misję. Szkołę prowadziłam w domu, którego bardzo mi brakuje, bo teraz mieszkam u bliskich w Łomiankach. Niestety, jestem w Caracas zbyt znana, a tam zrobiło się niebezpiecznie. Dwa razy się do mnie włamano. Pewnego ranka się budzę, a przy moim łóżku stoją dwaj bandyci. Uratował mnie tylko spokój, bo nie odezwałam się ani słowem. Gdybym zaczęła krzyczeć, byłoby po mnie. Spytałam, czego chcą, a gdy powiedzieli, że pieniędzy, dałam im gotówkę i biżuterię. Okazało się, że włamywacze uśpili mojego psa. Po tej historii zamontowałam więc w drzwiach kraty.  

Podoba się pani w Polsce? 

- Trochę mi zimno, bo przyzwyczaiłam się do wenezuelskiego słońca. Ale i tak nie jest tak jak za czasów, gdy zimą chodziłam do szkoły w kożuchu.  

Poza tym nie mam powodów do narzekań. Codziennie się gimnastykuję i jem czekoladę. No a poza tym kocham ludzi.  

Już nie tańczę, bo mam w jednym oku zaćmę i tracę równowagę. Nie zrobiłam na czas operacji, a teraz lekarze mówią, że już jest za późno.  

Niedawno obchodziła pani 97. urodziny. Potrafi pani dziś ocenić, co pani w życiu poświęciła dla tańca? 

- Może macierzyństwo. Ale nigdy jakoś specjalnie nie czułam instynktu. Liczył się tylko taniec.  

***

Nina Novak. Urodziła się w Warszawie w 1923 roku. Primabalerina, choreograf, dyrektor baletu i pedagog tańca. Przed drugą wojną światową ukończyła warszawską szkołę baletową przy Teatrze Wielkim. W 1946 roku wyjechała do Stanów Zjednoczonych, gdzie jako jedyna Polka w historii została primabaleriną, baletmistrzynią oraz pedagogiem Ballet Russe de Monte Carlo. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście "Miłość i Swoboda", kawy i sportowych samochodów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji