W sieci osobnych dróg
To naprawdę piękne, inscenizacyjnie wysmakowane przedstawienie. Poczynając od scenografii z gigantyczną pajęczyną, nad którą przez całe wakacje pracowały panie z Zespołu Tkactwa Artystycznego " Gobelin " Zielonogórskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku (ogromne brawa za dzieło, godne największego podziwu). Scenografia i kostiumy - chapeaux bas za smak i widoczną staranność w każdym szczególe; dziś rzadkość w teatrze - to zasługa Małgorzaty Grabowskiej-Kozery. Tak malowniczo - poetyckiej scenografii dawno nie oglądaliśmy na zielonogórskiej scenie.
Dawno też nie słyszeliśmy tak pięknej muzyki, w jaką oprawił spektakl Mirosław Jastrzębski. Słowo "oprawił" nie oddaje roli, jaką spełnia w nim muzyka; absolutnie niezbędne tworzywo przedstawienia, budujące jego konstrukcję, rytm i aurę. Powracający muzyczny motyw wiąże kolejne sceny. I jeszcze - ruch. Ewa Wycichowska pojawia się na afiszu "O beri - beri" pod hasłem konsultacja choreograficzna. Co sugeruje dyskretną opiekę, a znaczy w tym przypadku metamorfozę aktorskiego zespołu, który wprawnie odnajduje się w innym - osadzonym w poetyce snu - języku ciała.
Są w tym widowisku wspaniałe role. Zawieszonego w nierzeczywistości i zagubionego Leona Wojciecha Czarnoty. Czterech matek, z których każda jest inna. Od Matki Tatiany Kołodziejskiej, rozdartej między kobiecością a macierzyństwem, po tragiczną w milczącej pantomimie starą Matkę Jolanty Szajny. Właściwie nie ma ról złych. Tak samo ważny jest żywioł biologii Zosi Plejtus Marty Artymiak, jak pleciony z konwencjonalnych póz i gestów gorset bogatej kochanki Elżbiety Donimirskiej. A wszystko zanurzone we śnie.
Bo oglądamy sen, śniony przez Leona, bohatera "Matki" Stanisława Ignacego Witkiewicza, na podstawie której powstał scenariusz Wiesława Komasy. Rzecz zatytułowana "O beri - beri" (beri - beri to choroba spowodowana brakiem witaminy B1, tu użyte jako przekleństwo) spełnia rolę partytury: na jej kanwie rozwija się spektakl.
Można się w nim zakochać (co też wielu widzów premiery uczyniło), poddając się urodzie spektaklu, która działa, jak piękny obraz mimo że nie do końca go rozumiemy.
Ogląda się go, podziwiając wyobraźnię reżysera. I wielki talent w przekładaniu obrazów zrodzonych w głowie na poszczególne sceny i odsłony. Bo taki dar inscenizowania, jakim Wiesław Komasa wcześniej zachwycił widzów w "Pięknej Lucyndzie", a teraz w "O beri - beri", jest rzadkością. Twórca "O beri - beri" przekłada swoje pomysły na scenę z łatwością malarza, dla którego warsztat nie ma tajemnic. Okazuje się jednak, że biegłość ma swoje pułapki. Zdolny wykreować każdy z wymarzonych światów, zauroczony własnymi pomysłami twórca chwilami zapomina o ich celu.
Zwłaszcza pierwsza część przedstawienia sprawia wrażenie, jakby była pretekstem dla inscenizacyjnych pomysłów. Bardzo pięknych: powtarzam. Tylko ku czemu mają zmierzać wysmakowany ruch, sceniczne obrazy, piękna muzyka, widoczne staranie aktorów?
O tym, że to sztuka o miłości - "uczuciu, które potrafi budować, łączyć", ale też "potrafi niszczyć i tłamsić", po pierwszej części spektaklu widz mniej dowie się ze sceny, bardziej zaś - z teatralnego programu. Także o tym, że miłość "potrafi nas opleść niczym sieć".
Przedmiotem miłości jest syn, brat, matka. Albo sztuka. We wszystkich przypadkach ważne jest, czy umiemy ją przekazać; czy dbając o formę, nie gubimy treści. Pod tym względem przedstawienie zyskuje w drugiej części, przynoszącej obraz osamotnionych, osobnych istnień, które tęskniąc do miłości, wciąż się mijają.