Artykuły

Witkacy bardzo serio

Po pustej scenie snuje się widmo w białym wianku na głowie i miesza w ludzkich życiorysach. Doprowadza do śmierci swoje córki, a byłego kochanka rzuca w ramiona innej kobiety. Jednak to, czym kiedyś szokował dramat "W starym dworku", dziś najwyżej śmieszy.

Stanisław Ignacy Witkiewicz - Witkacy z upodobaniem szokował publiczność swoimi sztukami, malarstwem, eksperymentami z narkotykami, stylem życia. Jeden z jego najpopularniejszych dramatów - "W starym dworku" był sztuką wywołującą krańcowo różne komentarze. Wystawiona po raz pierwszy w 1923 r. przewrotna komedia zgorszyła znaczną część widowni, a resztę wprawia w ekstazę.

Ówczesnych teatromanów zaszokowała forma - bohaterowie używali wyszukanego, dosadnego, soczystego języka. Na scenie odwoływano się do skrzętnie wówczas skrywanych aspektów życia - seksu i zdrady. Witkacy w jednym dramacie połączył i wyśmiał wszystko - antyczny dramat rodzica tracącego swoje dzieci, bulwarowy schemat zdrady, groteskową pokutę za niedozwoloną miłość, parodię napuszonych bufonowatych artystów przekonanych o własnej genialności. Przy okazji wykpił tradycyjnie pojmowany dramat służący jedynie rozrywce.

Ale to, co szokowało widzów przed ponad 70 laty. dziś może jedynie śmieszyć lub nudzić. Na prawie pustej scenie widmo Anastazji (Beata Chorążykiewicz) rozlicza się ze swoją rodziną i kochankami. Anastazja jest odpowiedzialna za śmierć swoich córeczek. Jednemu kochankowi tłumaczy, że właściwie go nie kochała. Drugiemu udowadnia, że nic między nimi nie zaszło i rzuca go w ramiona swojej krewnej. W końcu przyczynia się do śmierci własnego męża.

Nagromadzenie samobójstw, miłosnych zdrad i cudzołóstwa rzeczywiście mogło urażać gusta delikatnych pań z towarzystwa doby międzywojnia, gdzie po prostu wypadało się publicznie gorszyć takimi historyjkami. Natomiast w dobie kina, które potrafi epatować brutalnością na równi z pastiszem, groteską, kpiną czy burleską, takie historyjki nikogo już nie poruszą.

Reżyserem "W starym dworku" -pierwszej w tym roku premiery - jest Adam Orzechowski, twórca ubiegłorocznego przeboju "Czarów nice z Salem". Tym razem wyszło nieco słabiej. Spektakl jest bardzo poprawnie zagrany - ale brakuje mu odrobiny szaleństwa, owej nierzeczywistości, przewrotności, dystansu do odgrywanej przez siebie postaci. Aby w pełni wygrać ten niegdyś awangardowy spektakl, należy znaleźć dla niego odpowiednią formułę - może zaakcentować nierzeczywistość akcji, postawić na poetykę snu, jak to kiedyś już uczynił Jacek Pazdro. Może trzeba było uschematycznić fabułę, odebrać jej resztki prawdopodobieństwa. Młoda publiczność, do której głównie jest adresowany spektakl, bawi się tekstem "Zborsuczyły się wszytkie suki" wygłaszanym kilka razy przez Maszejkę (Aleksander Maciejewski). Podoba się również wyznanie uczuć, jakie czyni kolejnej kobiecie życia Jęzory (Aleksander Podolak). Ale to wszystko.

Nie ma gry z widzem, lekkiego przerzucania się konwencjami, brakuje klimatu delikatnej perwersji obyczajowej i intelektualnej - jednej z najmocniejszych stron tego dramatu. Nie można uwierzyć, że rzecz się dzieje w sferze rzeczywistości, ale tak samo trudno przyjąć, że to nam się śni. Może tylko lekki grymas Beaty Chorążykiewicz na moment naprowadza widza na pytanie: - Czy to aby dzieje się naprawdę?

Scenografię opracował Krzysztof Kochowicz, muzykę Andrzej Głowiński. Grają: Kuba Zaklukiewicz, Edyta Milczarek, Marzena Wieczorek, Aleksander Podolak. Beata Chorążykiewicz, Marek Jędrzejczyk. Aleksander Maciejewski, Teresa Lisowska, Bożena Pomykała oraz pierwszy raz na górowskiej scenie Anna Cugier.

Premiera 5 października 1997 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji