Artykuły

Przepis na różę z lodu

Jak stworzyć sceniczne arcydzieło? Najnowsza premiera na Scenie Kameralnej daje nam pewne w tym względzie wskazówki.

Bierzemy zatem utwór twórcy wielkiego, np. skandynawskiego. Utwór najlepiej z tych nie zanadto znanych, zatopiony w bibliotecznym kurzu. Pierwszy plus - stajemy się kimś w rodzaju "odkrywcy". Utwór koniecznie musi być przeniknięty mistycyzmem, mówić o Sprawach Wielkich z wielkiej litery, w sposób jednak niejasny, mętny i pompa-tyczny (najlepsze w tym względzie są neoromantyczne moralitety). Plus drugi - widzowie czują, iż rangą intelektualną nie dorastają do poziomu dzieła. Siedzą więc jak na norweskim kazaniu, ale miny robią mądre i udają, że wszystko pojmują. Skoro na scenie Norwegia, musi być oczywiście surowo i kamieniście, przy tym zimno jak w chłodni. Aktorzy niechaj się poruszają jak na dziesięciocalowych koturnach i przeżywają swoje emocje na piedestale wysokości co najmniej Kolumny Zygmunta. Sposób mówienia winien być powolny, hieratyczny, "cedzący" słowo za słowem. Plus trzeci - wielka szuka wymaga poświęceń nie tylko z strony wykonawców, także od widzów. Dzieło musi być wszak nudne, ponure i niekomunikatywne - inaczej to komercja. Wymieszawszy tak przygotowane ingrediencje, dodajemy przyprawy rodem z kuchni alternatywno-awangardowej: częstą ciemność, filmową projekcję na gołej ścianie i różne pseudonaturalistyczne zabiegi, typu struganie deski aż wióry lecą (przypomina się osławione "dzieło" na scenie Studyjnego, kiedy to jeden z aktorów godzinę rąbał drewnianą kłodę - myślę, rzecz jasna, o Musilu w interpretacji Zbigniewa Maciaka). Plus największy - stworzyliśmy arcydzieło, które nawet grane dwa, trzy razy, przy umęczonej i rozziewanej widowni, ładnie wygląda "w dorobku".

Róża, zamrożona w bryle lodu, którą wnosi w pewnej chwili na scenę jedna z postaci, może stanowić symbol najnowszej "jaraczowej" premiery. Już Gombrowicz zwracał w swoich "Dziennikach" uwagę, że na szczytach znaleźć można niewiele - trochę śniegu i wiatru, to wszystko. Prawdziwe życie toczy się w dolinach. Artyści wspięli się w owym przedstawieniu na szczyty tak wysokie, że ich głos po prostu chwilami przestaje do nas, zwykłych ludzi, docierać. A szkoda, gdyż tematyka jest na pewno interesująca i "na czasie" - sztuka wszak opowiada o fanatycznym pastorze, który w imię swoiście pojętych zasad religijnych wykańcza całą rodzinę i rujnuje wieś. Cieszy fakt, że znakomici przecież aktorzy Teatru Jaracza zrealizowali reżyserski zamysł pracowicie, acz nie do końca posłusznie. Są bo-wiem momenty w kreacjach Aleksandra Bednarza jako tytułowego Branda (zwłaszcza w scenie z najbardziej "ludzką" i prawdziwą Matką - Ireną Burawską), Agnieszki Kowalskiej - udręczonej żony pastora, czy Grażyny Walasek - szalonej Gerdy, kiedy scena drga prawdziwym wzruszeniem i wtedy serca widzów biją żywiej. Te właśnie chwile wynagradzają pełnemu bardzo dobrej woli spektaktorowi ponad dwugodzinną męczarnię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji