Artykuły

Potrzeba walki ze stereotypem

Na scenie Och-Cafe dwie młode, ładne, eleganckie dziewczyny. Wyraźnie spięte. Trudno im znaleźć słowa, wejść w kontakt z publicznością. Nie pomaga szukanie pomocy w scenariuszu przygotowanym przez reżyserkę ani słowa: "to wasi przyjaciele, nie wrogowie". Trwa to chwilę, w końcu jednak Alicje przedstawiają się i zaczynają opowiadać o swoim życiu.

Mówią o sobie, tekstem, które same przygotowały, ale stres powoduje, że brzmi on sztucznie. Są chwile, w których się zapalają, rozgadują, zaraz jednak wracają do założonego z góry planu wypowiedzi. Dopiero kiedy uda im się wypełnić wszystkie ważne i trudne punkty, pojawia się luz. Nagle widać, jak bardzo są zwyczajne i jak bardzo się kochają. Wydaje się, że cel zarówno reżyserki spektaklu "Alicja, Alicja" - Marii Seweryn, jak i autorki sztuki - Amy Conroy został osiągnięty.

Od początku widać, że głównym zadaniem, jakie wyznaczyli sobie twórcy spektaklu, było maksymalne zatarcie granicy między sceniczną fikcją i rzeczywistością. W tekst Conroy wpisana jest koncepcja "teatru w teatrze", co więcej - teatru faktu. Dwie dziewczyny przyłapała na pocałunku w supermarkecie reżyserka teatralna, która namówiła je, by wzięły udział w jej projekcie. Seweryn jeszcze podkreśla tę konwencję. Przestrzeń Och-Cafe z rzędami zwykłych drewnianych krzeseł, statycznym światłem i niewielką, niską estradą, właściwie pustą (dwa krzesła i stolik), mogłaby równie dobrze być salą miejskiego domu kultury, a więc miejscem, w którym często urządza się podobne spotkania. Podobnie działa też sposób mówienia aktorek, ich trema i niepewność, a z drugiej strony pewna sztuczność, charakterystyczna dla wypowiadania wyuczonego na pamięć tekstu. Sytuację puentuje zbieg okoliczności, a może celowe posunięcie: aktorki, w spektaklu dwie Alicje, w rzeczywistości to dwie Aleksandry - Domańska i Grzelak.

Takie decyzje reżyserskie są ryzykowne. Niewielu aktorów, zwłaszcza młodych, jest w stanie dobrze poradzić sobie na pustej scenie, bez rekwizytów czy ruchu scenicznego. Domańska i Grzelak wyszły z tej sytuacji raczej obronną ręką. Wykazały się sporą sprawnością warsztatową, nie miały też problemu z nawiązaniem kontaktu z publicznością i ze sobą nawzajem, co często bywa trudne nawet dla dojrzałych artystów. Mikroporty, które miały prawdopodobnie służyć podkreśleniu niecodziennej sytuacji dziewczyn wziętych z ulicy i bez żadnego przygotowania ustawionych na scenie, bardziej przeszkadzały niż pomagały, zwłaszcza w tak niewielkiej przestrzeni.

Jednak pomimo wielu zalet - dziewczyny nie były w pełni przekonujące. Nie chodzi o to, że nie wyglądały jak lesbijki. Taki był zamiar Marii Seweryn. W udzielonym przed premierą wywiadzie mówiła, że chce w ten sposób uderzyć w stereotyp. Założenie reżyserki było jak najbardziej słuszne, niestety, przesadziła w drugą stronę. Zbyt eleganckie stroje miały zwrócić uwagę na kobiecość bohaterek i pokazać, że nie wszystkie lesbijki są "męskie" czy wyglądają "dziwacznie". Ostatecznie jednak zadziałało to na niekorzyść, zwłaszcza w zestawieniu z plakatem spektaklu, na którym Domańska i Grzelak ubrane są kobieco, ale jednocześnie swobodnie - jedna w dżinsy i t-shirt, druga w czarną, bawełnianą sukienkę. I to właśnie tam wyglądają zwyczajnie i normalnie, czyli tak, jak chciała reżyserka. W zwiewnych beżach stają się odległe, zbyt niecodzienne, a to nie sprzyja budowaniu bliskiej relacji z publicznością.

Zakończenie spektaklu razi patosem, zwłaszcza w zestawieniu z poprzednimi scenami, w których, po poruszeniu trudnych tematów (zdrada, śmierć, choroba), pojawił się luz. Małżeńska przysięga, złożona nagle przez jedną z Alicji, zamiast wzruszać - śmieszy. Nie pasuje do młodych dziewczyn, nie w takiej formie.

Reżyserka dokonała dwóch ważnych zabiegów dramaturgicznych. Pierwszym było przeniesienie akcji w polskie realia. Okazało się to o tyle proste, że w oryginale rzecz dzieje się w Irlandii, a więc kraju dość podobnym do Polski, np. w kwestii konserwatyzmu obyczajowego. Taka zmiana lokalizacji jest czymś zupełnie naturalnym i zrozumiałym, wyszła też spektaklowi na dobre.

Drugi zabieg to drastyczna zmiana wieku bohaterek. W sztuce Conroy - która także przygotowała jej prapremierę i zagrała jedną z kobiet - Alicje mają około sześćdziesięciu lat. Seweryn uzasadniła swój zabieg tym, że młodsze aktorki będą bliższe widzom i skuteczniej przełamią schematyczne myślenie na temat lesbijek. Być może takie rozumowanie rzeczywiście nie jest pozbawione sensu, ma jednak więcej wad niż zalet. Przynajmniej w kontekście tego konkretnego utworu.

Należy docenić Seweryn za próbę walki ze stereotypem - tym bardziej że publiczność jej teatru zdaje się właściwym odbiorcą takich przedstawień. Czy nie jest jednak tak, że uderzając w jeden stereotyp, Seweryn nieświadomie wpadła w pułapkę innego? Czy pokazanie na scenie pary sześćdziesięcioletnich lesbijek nie byłoby mniej stereotypowe niż obsadzanie w tych rolach młodych dziewcząt? Społeczeństwo jest przecież przyzwyczajone do takiej właśnie myśli: homoseksualiści to ludzie młodzi. Poza tym odmłodzenie bohaterek sprawiło, że nie wszystkie padające w spektaklu kwestie wybrzmiały dostatecznie mocno. Gdy o śmierci mówi niespełna trzydziestoletnia dziewczyna, jej słowa mają inną wagę, niż kiedy robi to sześćdziesięciolatka. Tak samo nie mogą wybrzmieć małżeńska przysięga czy wspomnienia ich wspólnego życia. I co najważniejsze - rzeczywiście jest tak, jak mówi jedna z Alicji: "Słowo lesbijka jakoś nie pasuje".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji