Artykuły

Piotr Garlicki: Kształtowała mnie samotność

W 1971 roku ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. W 1985 roku wyjechał do USA. Po powrocie w 1999 roku ponownie powrócił do czynnego życia aktorskiego i teatralnego (aktor Teatru Współczesnego w Warszawie). Zagrał m.in. w „Na dobre I na złe" i „Jestem mordercą".


Jak trafił Pan do aktorstwa?


Przypadkowo...


Na czym ten przypadek polegał?


Był związany z górami. Studiowałem filologię orientalną i jednocześnie wspinałem się po górach, działając w klubie wysokogórskim. Moim przyjacielem w tamtym czasie byt syn Jacka Woszczerowicza i Haliny Kossobudzkiej - dwójki znanych i cenionych wówczas aktorów, Jacek. On zginał w górach. W związku z tym, że się przyjaźniliśmy i byliśmy do siebie niesłychanie podobni fizycznie, na mnie spadła cała miłość i sympatia rodziców Jacka. W pewnym momencie zrezygnowałem ze studiów i automatycznie wcielono mnie do wojska, w celu odbycia zasadniczej służby. Po wyjściu z wojska stanąłem na rozdrożu. Nie wiedziałem, co ze sobą dalej robić. Wtedy ze strony Jacka Woszczerowicza i Haliny Kossobudzkiej padła propozycja, żebym zdawał do szkoły teatralnej. Posłuchałem i tak to się zaczęło.


Był Pan aktorem, jak to się mówi, na fali. Grał Pan w cenionych filmach i nagle zdecydował się Pan wyjechać za ocean, mając w kieszeni tylko dwieście dolarów. Co o tym przesądziło?


Wyjechałem w 1985 roku z przyczyn czysto ekonomicznych. Wyjechałem na pół roku. Pobyt przeciągnął się do prawie czternastu łat.


Czuł się Pan tam bardzo samotny?


Niezupełnie. Do USA wyjechałem w towarzystwie mojej ówczesnej dziewczyny. Pobraliśmy się w Nowym Jorku. Tam urodziło się nam dziecko. Mieliśmy też grono znajomych. Były imprezy, wycieczki, wspólne wyjazdy na narty i nie było czegoś takiego jak wyobcowanie, samotność.


Ale generalnie jest Pan samotnikiem?


Tak, ale z odbiciami do towarzystwa. Generalnie jestem domatorem, ale czasami chciałbym gdzieś pójść i zaszaleć. Napić się alkoholu w towarzystwie, potańczyć.


W Ameryce pracował Pan „na czarno" i pierwsza Pana praca za oceanem była poważnym nieporozumieniem...


Byłem kierowcą osiemnastotonowej ciężarówki. Mało tego, że pracowałem „na czarno", to jeszcze bez prawa jazdy. Polskie prawo jazdy tam nic nie znaczyło. Woziłem produkty żywnościowe z Nowego Jorku do ośrodków wypoczynkowych w górach. Po tygodniu zorientowałem się, że działam w firmie „krzak". Uświadomiłem sobie, że nie płacą, więc z gór, gdzie byłem z załadowaną ciężarówką, zatelefonowałem do szefa firmy na Brooklynie (dzielnica Nowego Jorku - red.). Powiedziałem, że jeżeli nie przyjedzie do mnie w góry z moją tygodniówką, to straci samochód wraz z towarem. Stał się cud. Facet przyjechał, wypłacił mi pieniądze, ja mu oddałem kluczyki do ciężarówki i oddaliłem się. Wróciłem do Nowego Jorku autobusem.


Mając 17 lat wyprowadziłem się z domu, a więc bardzo wcześnie. Byłem zdany na własne siły, a więc i samotny. To kształtowało mój charakter

Pana żona też pracowała?


Moja żona w tym czasie sprzątała w domu właściciela przedsiębiorstwa, które poszukiwało kierowcy. W tej firmie przepracowałem 12 lat. Zaczynałem od najniższego pionu, będąc kierowcą - dostawcą owoców morza, a skończyłem na stanowisku menadżera, pracując przy biurku i komputerze.


Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych zagrał Pan ciekawą rolę w filmie „Moja Angelika", epizod w „Quo vadis" i rolę doktora Trettera w serialu „Na dobre i na złe". Jak trafił Pan do tego serialu?


Zadzwonił telefon i spytano, czy oglądam serial „Na dobre i na złe", i czy mógłbym przyjechać do Sękocina na rozmowę z reżyserem. Oglądałem dwa, trzy odcinki tej produkcji, spodobały mi się, więc bez chwili wahania zgodziłem się na to spotkanie. Pojechałem, poznałem się z reżyserem i... dostałem rolę. Bez żadnego castingu.


Reżyser wyczuł, że ma Pan geny lekarskie?


No tak, wychowałem się na Śląsku u dziadków. Babcia była ginekologiem, dziadek chirurgiem. Czy znajomość tematu odziedziczyłem genetycznie? Być może. Niemniej, na planie zawsze byli konsultanci medyczni, dbający o właściwą terminologię i inną fachowość tematu.


Co Panu sprawia najwięcej radości w życiu?


Lubię spokój. Uwielbiam jazdę konną, kocham góry i morze.


Czy sport jest ważny w Pana życiu?


Jazda konna, żeglowanie, gra w tenisa... No tak, kiedy tylko czas pozwalał, oddawałem się czynnościom sportowym.


A czego Pan nie lubi?


Nie lubię chamstwa i cwaniactwa. Nienawidzę hucpy. Unikam ludzi, których to cechuje.


Kiedyś powiedział Pan, że kształtowała Pana samotność. Jak to rozumieć?


Mając 17 lat wyprowadziłem się z domu, a więc bardzo wcześnie. Byłem zdany na własne siły, a więc i samotny. To kształtowało mój charakter.


Pojawiała się chyba też tęsknota?


Tak. Pragnąłem rodziny, ciepła domowego. Z drugiej strony, jeżeli człowiek skosztuje samotności, to automatycznie wyrabia w sobie niezależność, odpycha od siebie obowiązki. To zaowocowało, że poprzednie moje związki małżeńskie były nieudane.


Jaki był powód, że już w wieku 17 lat wyprowadził się Pan z domu?


Powodem były nieporozumienia, a ściślej, pomiędzy mną a drugim mężem mojej matki, moim ojczymem. Nie chciałem stawiać jej w sytuacji konieczności wyboru, więc postanowiłem się usunąć. Wyszedłem z domu i nie wróciłem na obiad.


Zastanawia się Pan nad sobą?


Nie jestem osobą, która staje przed lustrem i zastanawia się nad przebytą drogą życia.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji