Sceniczna komisja nie robi aluzji
"Rozbity dzban" w reż. Jerzego Zelnika w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej - Łódź.
Czy Jerzy Zelnik zdał odwlekany "egzamin" z reżyserii w Teatrze Nowym? Tak, choć ze starej sztuki zrobił przedstawienie w starym stylu
Po co dziś wystawiać "Rozbity dzban" Heinricha von Kleista, sztukę z początku XIX wieku? Oprawa plastyczna spektaklu z Małej Sali Nowego, oparta na kostiumach z epoki, niemal pusta drewniana estrada, prowokują do wejścia z widzami w zaczepny dialog. Jak?
Muzealną fabułę i humor "Rozbitego dzbana" mogłyby ubarwić soczyste aluzje. Sztukę von Kleista dałoby się przeczytać jako satyrę na Polskę komisji śledczych. Wszak w dramacie trybunał sądzący w sprawie tytułowego dzbana tworzą osoby o nie-nieposzlakowanej opinii. A teatr aluzji politycznych odżył. Gdy na scenie wznosi się toasty zarówno za prawo, jak i za sprawiedliwość (okazji dostarcza przekład Jacka St. Burasa), publiczność chichocze.
Można by postąpić odwrotnie i opowiedzieć historię Sarmatów, którzy dotąd rządzili się własnymi prawami, a teraz są wizytowani przez komisarzy Unii Europejskiej. Technokraci, uosabiani przez radcę Waltera, choć ograniczeni przepisami, okazywaliby się podatni na przekupstwo - byle pod nazwą "lobbing".
Sprawa rozbitej skorupy jest pretekstem. Idzie o obraz sądu, w którym winnym okazuje się prowadzący rozprawę, skorumpowany, wykorzystujący pozycję dla erotycznych podbojów. Tyle że talent śledczych IV RP dawno przebił talent dramatopisarski autora "Rozbitego dzbana". W byle wiadomościach można posłuchać pytań i odpowiedzi, przy których humor Kleista blednie.
Jerzy Zelnik w roli reżysera nie wykorzystał żadnej z tych dwóch opcji. Przedstawienie w Nowym ogląda się zatem jak operetkę, w której nikt nie śpiewa. Sztuka nie ma jakiegokolwiek przełożenia na rzeczywistość. Podziwiać można wyłącznie sprawność realizatorów.
Ci nie mają prostego zadania. Postacie komedii Kleista to typy wymagające wyrazistego aktorstwa: budzących śmiech gestów, groteskowej dykcji. Bronią się aktorzy dawno nie wiedziani w Nowym. Andrzej Żarnecki jest idealnie obsadzony w roli mentorskiego radcy Waltera. Paweł Pabisiak pożyczył wiejskiemu sędziemu Adamowi zdolność do komicznych przeistoczeń. Wojciech Walasik, choć jako służący radcy pojawia się raptem na moment, urzeka niezdarnością ciapy. Cieszą młodzi: Kamila Salwerowicz jako Ewa, broniąca czci i swojej, i sędziego oraz Zuzanna Wierzbińska, która w roli Gośki, służącej, uroczo się przejęzycza.
Mimo to komediowa akcja nie posuwa się wartko do przodu: przeszkadza jej jednostajne tempo podawanego tekstu. I kuriozalna przerwa: po trzech kwadransach po prostu zapalają się światła, przerywając w pół słowa sztukę, której czas biegnie równolegle do czasu jej oglądania przez widzów. Finał wieńczą zupełnie zbędne kuplety (z muzyką wziętą z "Krakowiaków i górali"), których ani nikt nie śpiewa (bo recytuje), ani nikt nie słucha (bo klaszcze)...
Czy zatem Jerzy Zelnik zdał odwlekany "egzamin" z reżyserii w Nowym? Tak, choć stanął do konkurencji "inscenizacja sprzed lat". W zamyśle miało powstać dzieło klasyczne. Wyszło w najlepszym razie klasycyzujące, czyli akademickie. Jak kreska Edwarda Lutczyna na afiszu: poprawne, lecz z poprzedniej epoki.