Inscenizacja pogrążyła sztukę
"Kamienie w kieszeniach" w reż. Łukasza Witt-Michałowskiego w Teatrze Nowym Praga w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.
Łukasz Witt-Michałowski wystawił sztukę Marie Jones zbyt hecnie. Jakby nie dostrzegał, że to tragikomedia, a nie farsa.
Rzecz jest o mieszkańcach zapyziałej irlandzkiej wioski, którzy za czterdzieści funtów dziennie statystują w filmie kręconym przez Amerykanów. Atmosfera planu zdjęciowego rozbudza w dwóch bezrobotnych chłopakach pokusę dotknięcia magii Hollywood. Pierwszy (Szymon Sędrowski) roi, że zostanie gwiazdą kina, drugi (Bartłomiej Kasprzykowski) usiłuje zainteresować filmowców własnym scenariuszem...
Irlandzka sztuka, pokrewna tematycznie znacznie lepszemu "Kalece z Inishmaan" Martina McDonagha, nie wydaje się jednak aż tak niemądra jak jej sceniczne ucieleśnienie. Pomysł, by dwóch aktorów odtwarzało kilkanaście postaci, jest kuszący, ale zwodniczy. Błyskawiczne metamorfozy obu wykonawców następują niczym w kalejdoskopie. Sprawia to, że ich gra, siłą rzeczy, staje się nazbyt wyrazista - inaczej postacie byłyby dla widzów nierozpoznawalne - aż do karykaturalnego przerysowania. Przyczynia się do tego i scenografia. Trzy plastikowe kabiny WC są wiecznie przesuwane, wywracane i rozmontowywane, a ich akcesoria (rury, spłuczki, pisuary) służą jako rekwizyty (światłomierze, kamery, a nawet naczynia) w zupełnie innych sytuacjach. Potęguje to nastrój zgrywy, ale i niesmak.
Po początkowym "ubawie po pachy" mniej więcej od połowy przedstawienia - kiedy to jedna z upokorzonych przez przyjezdnych postaci zniknie z kamieniami w kieszeniach w rzecznej toni - aktorzy radykalnie przechodzą w ton serio. Tymczasem widzom wcale nie przychodzi to tak łatwo. Ów estetyczny zgrzyt ciąży nad przedstawieniem do końca, nie pozwalając treściom wybrzmieć tak, jak na to zasługują.