Panny Dashwood muszą iść za mąż
"Rozważna i romantyczna" Jane Austin w reż. Aliny Moś-Kerger w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Katarzyna Fryc w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.
"Rozważna i romantyczna" Jane Austin w reż. Aliny Moś-Kerger w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Katarzyna Fryc w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.
Czy współczesnych widzów są w stanie porwać miłosne perypetie zdegradowanych materialnie sióstr na osiemnastowiecznej angielskiej prowincji?
W końcówce XVIII wieku, gdy rozgrywa się akcja powieści "Rozważna i romantyczna" Jane Austen, walka o prawa kobiet oznaczała dążenie do przyznania im prawa do majątku, udziału w wyborach, wyzwolenia spod władzy męskiego członka rodziny i dysponowania swoim losem.
Czy w Polsce XXI wieku, gdy walka o prawa kobiet oznacza postulat dostępu do aborcji i zapewnienia zarobków równych mężczyznom, są nas w stanie porwać miłosne perypetie zdegradowanych materialnie i praktycznie ubezwłasnowolnionych młodych kobiet z czasów, gdy szczytem niezależności i ekstrawagancji była decyzja, by nie wychodzić za mąż (jak Jane Austen)?
Potrzebny klucz
Jestem pewna, że ta historia jest nas w stanie poruszyć pod warunkiem, że twórcy współczesnej adaptacji prozy Jane Austen znajdą do niej klucz, że poruszą w widzach czułe struny solidarności wobec losu kobiet pozbawionych mocy sprawczych nawet wobec siebie samych. Że ta uniwersalna historia o poszukiwaniu uczucia i potrzebie bycia kochaną stanie się opowieścią o nas samych.
W inscenizacji "Rozważnej i romantycznej" w reżyserii Aliny Moś-Kerger, której premiera odbyła się w sobotę w Teatrze Miejskim w Gdyni, zabrakło tego klucza. W efekcie losy dwóch głównych bohaterek: sióstr Eleonory (Agnieszka Bała) i Marianny (Weronika Nawieśniak) z zaciekawieniem śledzą ci widzowie, którzy nie czytali powieści lub nie oglądali żadnej z jej ekranizacji, i są ciekawi finału tej historii. Jeśli natomiast wiemy, jak potoczą się zdarzenia, naszą uwagę przykuwają niedostatki tej inscenizacji.
Aktorstwo bez olśnień
"Rozważna i romantyczna" jest spektaklem, w którym - mam wrażenie - reżyserka była mało wymagająca wobec aktorów, toteż żadna z głównych ról nie błysnęła kunsztem.
Pierwszoplanowe role Eleonory i Marianny są poprowadzone zaledwie poprawnie, natomiast kilka ról drugoplanowych osuwa się w banał: Fanny Moniki Babickiej to chciwa i okrutna egoistka, jej mąż John Krzysztofa Berendta to pantoflarz bez własnego zdania, a Edward Macieja Wiznera jest wyjątkowo bezbarwny i nijaki. Na tym tle jedyną ciekawą rolę - szczebioczącej, wścibskiej, ale empatycznej i poczciwej Pani Jennings - z dużym humorem wykreowała Beata Buczek-Żarnecka, ozdoba tego spektaklu.
Patos konwenansów i społecznych zachowań XVIII-wiecznej Anglii reżyserka próbowała przełamać groteską, stąd pomysł na karykaturalne ukłony wykonywane przez każdego z bohaterów czy ukazaną niczym w krzywym zwierciadle scenę balu w Londynie. W tym kierunku podąża też ilustracja muzyczna Dominika Strycharskiego.
Żonglowanie popiersiami
Za ciekawy trzeba uznać pomysł, by każdy członek rodziny Dashwood (Eleonora, Marianna, ich młodsza siostra Małgorzata oraz rodzice) został sportretowany w formie rzeźby (autorstwa Michała Wielopolskiego) stanowiącej element scenografii (autorstwa Natalii Kołodziej). Atrakcyjnie wypada też scena, w której 12-letnia Małgorzata, opowiadając wcześniejsze losy rodziny, posługuje się rzeźbami jak pionkami w grze czy lalkami. Ale już nadużywane w dalszej części spektaklu żonglowanie popiersiami, na zmianę z przenoszeniem postumentów w tę i z powrotem, wygląda tak, jakby twórcy nie mieli żadnego lepszego pomysłu na ruch sceniczny.