Artykuły

Nad Niemnem

"Nad Niemnem. Obrazy z czasów pozytywizmu" wg Elizy Orzeszkowej w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Tadeusz Kornaś, członek Komisji Artystycznej VI Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

"Nad Niemnem. Obrazy z czasów pozytywizmu" wg  Elizy Orzeszkowej w  reż. Jędrzeja Piaskowskiego w  Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Tadeusz Kornaś,  członek Komisji Artystycznej VI  Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.


Przygotowanie adaptacji Nad Niemnem jest nie lada wyzwaniem. Spektakl w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie trwa co prawda ponad trzy godziny, ale cóż to wobec objętości opasłej powieści. Jednak, paradoksalnie, mimo konieczności radykalnych skrótów, widzowie nie mają poczucia niedosytu, że oto oglądają tylko strzępy, albo że Nad Niemnem zostało wykorzystane do autorskiej wypowiedzi reżysera, niekoniecznie zgodnej z tekstem powieści. Raczej pozostaje wrażenie wierności oryginałowi. Mamy bowiem do czynienia z poważną lekturą, z próbą zrozumienia opisywanego przez Elizę Orzeszkową świata. A dopiero po takim solidnym czytaniu autor adaptacji Hubert Sulima i reżyser Jędrzej Piaskowski rozpoczynają dialog twórczy, dopowiadając o swoim świecie. W konsekwencji spektakl jest tworzony bardzo subtelnie, z dużą wrażliwością. Nie jest na pewno próbą wyszydzenia świata przeszłości, w którym ludzie byli przecież tak samo jak dzisiaj pokomplikowani czy niedobrzy, ale dla nich pojęcia takie, jak patriotyzm, wiara, obyczajność, sprawiedliwość i wiele jeszcze innych, stanowiły ramę życia trudną do zakwestionowania. Momentami wyczuwamy wręcz tęsknotę twórców spektaklu za tamtym światem, który nie zatracił kierunków. Jednak nie jest to takie proste: uwierzyć. Piaskowski równolegle, nieustająco, buduje coś na kształt dystansu, wybija widzów z błogiego poczucia uczestnictwa w utopijnym (choć też wcale nie pięknym) świecie. Robi to obnażając teatralność swojego przedstawienia, robi też karykaturyzując społeczne konwenanse – zwłaszcza w salonie Korczyńskich, gdzie momentami sięga nawet po farsowe chwyty. Czasami buduje dialogi na granicy tonów – widz nie ma pewności, czy postaci mówią serio, czy to wszystko kpina. Możliwy staje się taki zabieg, ponieważ aktorzy budują swe role według realistycznych zasad kształtowania postaci, ale nie oddają się temu realizmowi całkowicie, a nawet nie w przeważającym stopniu. Pozostaje pewien naddatek, jakby aktorzy dawali sygnał, że oto oni, tak prywatnie, obserwują to, co robią. Momentami zupełnie wychodzą z sytuacji odtwarzania postaci, czy to komentując z zewnątrz powieściowe działania siebie, czy – jak podczas wesela grając – z zupełnym dystansem. Ale znów dzieje się to nie w celu wyszydzenia i obśmiania dawnych zwyczajów, pieśni i zabaw, ale po prostu dzisiaj niemożliwe wydaje się zagranie takich godów weselnych w tonie serio.


Piaskowski bardzo wyraziście szkicuje społeczne tło zawarte w powieści. W momencie zrywu niepodległościowego chłopi, zubożała szlachta i bogaci ziemianie walczyli ramię w ramię. W czasie akcji powieści, ćwierć wieku po upadku powstania styczniowego, granice między stanami znów zostały wyraziście postawione. Spektakl zaczyna się w salonie Korczyńskich. Scena jest tu bardzo płytka (może ze trzy, cztery metry głębokości) – aktorzy ustawieni frontem do widowni, jak w konwencjonalnej komedii salonowej. Niespieszne rozmowy, muzykowanie, świat konwenansów... Inaczej dzieje się, gdy akcja rozgrywana jest na zewnątrz, w plenerze, czy w domu u Bohatyrowiczów. Scena jest wtedy otwarta na widownię, a w głębi pusta, obszerna, jakby po tej konwencjonalnej grze salonowej wpłynęło teraz świeże powietrze. Jednak to pozorne, rodzące się i narastające poczucie, że oto świat ludu jest swobodny wobec świata konwenansu i dworku, także nie zostało podane u Piaskowskiego jednoznacznie. Różnice między stanami są klarownie zaznaczone, jednak ludzie i w dworze, i w zaścianku pozostają tacy sami – i dobrzy, i źli; i szczęśliwi, i nieszczęśliwi.


Kluczowym wątkiem spektaklu, a w każdym razie najbardziej wyrazistym, jest rodzące się uczucie między Justyną Orzelską (Justyna Janowska) i Janem Bohatyrowiczem (Maciej Grubich). Uczucie łamiące matrymonialne konwenanse, doprowadzające w ostateczności do mezaliansu. Rysowane subtelnie, powoli, jak wszystko w tym spektaklu. W scenie ich pierwszego spotkania Panna Justyna idzie ku Bohatyrowiczom, a wychodzący naprzeciw niej Jan prowadzi dwa konie wycięte ze sklejki, umieszczone na stelażu na kółkach. Także sad i pasieka Bohatyrowiczów na scenie to jednowymiarowe wnoszone na scenę drzewka i ule, również wycięte ze sklejki. Jak traktować prawdę rodzących się uczuć, jeśli rozwijają się na tle w zamierzeniu tak teatralnym i sztucznym.


Pięknie skomponowana jest scena spotkania młodych nad Niemnem. Pusta wielka scena, na której ścielą się coraz to gęstsze mgły (czyli teatralne dymy), snujące się także na widownię. W nich słuchać wzajemne nawoływania Justyny i Jana. Lecz ich postaci oczywiście nie widzimy. Momenty długiej ciszy. I nagle znów zawołanie: „Justyna”. Potem cisza. Potem: „Janek”... Przecież nikt nie wierzy, że to łąki i mgły nad Niemnem, że oto kurhanek z mogiłą poległych, a jednak ta scena wzrusza. Piaskowskiemu udało się na scenie dokonać też innego rodzaju cudu... Tasiemcowe opisy przyrody z powieści, ożywają w naszej wyobraźni. Najczęściej słyszymy je z ust Justyny – mówi, co widzi i co odczuwa. Opisy trwają długo, nasycone nastrojami, barwami. Czasem brzmią jak erotyk, czasem sugerują rozleniwienie, prawie ekstazę. Magiczne nazwy kwiatów i ziół, których nie znamy, określenia kolorów, których nie widzimy, pejzaży, których nie ma – wszystko to pieści wyobraźnię i uczucia widzów.


Sielankowe pokazanie pracy Bohatyrowiczów jednak także sięga niekiedy zamierzonej karykatury. Oto wybieranie miodu z pasieki... Potężny żółty miodny plaster, wykonany z sylikonu czy innego plastiku, ma może ze dwa na dwa metry szerokości i wysokości, a jego miodne komórki pewnie po dwadzieścia centymetrów. Plaster jest tak wielki, że służyć może za siedzisko... Ale za chwilę, przysiadając też na schodach opadających ku pierwszemu rzędowi widowni Bohatyrowicze i Justyna raczą się prawdziwym miodem, nakapanym na prawdziwe pajdy chleba. Dla Justyny to prawdziwe chwile błogiego szczęścia i radości, dopomagające rozwijaniu się uczucia.


Salonowe życie jest, jak pisałem,o wiele bardziej sztuczne, niż to w zaścianku. Płytki salon, a w nim sentymentalnie upozowane postaci – to w większości „zbędni ludzie”. Piaskowski bardzo dekoracyjnie komponuje salonowe sceny – jak na obrazkach. Zaczytywanie się w romansach w dworku nad Niemnem owocuje jedynie oderwaniem się od rzeczywistości. Emilia Korczyńska (Edyta Ostojak), poetycznie leżąc na kanapie (swoją drogą, to piękny wizualnie obraz) wydaje śmieszne nerwowe westchnienia uniesień. Ciągłe mówienie o „Paryżu” owocuje tylko marzycielstwem i nudą. Cóż tu robić? – można zostać morfinistą jak Teofil Różyc (Paweł Kos). Cóż tu robić, jeśli się nie pracuje? Bo jednak w tym teatralnym zestawieniu o wiele żywiej i cieplej przedstawione jest życie wiejskie, niż salonowe.


Największym paradoksem tego spektaklu jest fakt, że te ostentacyjne sztuczności najczęściej nie kompromitują wagi słów i zdarzeń. Pozytywistyczny etos pracy jest potraktowany bardzo serio. Z jednej strony Anzelm Bohatyrowicz (Przemysław Gąsiorowicz) – uczestniczący w powstaniu i odrzucony niegdyś przez Martę Korczyńską (Magda Ledwoń) – po długiej chorobie zabrał się za gospodarstwo, za sad i pasiekę. Złagodniał i pogodził się ze światem. Jest jowialny, poczciwy... Sadzi, pielęgnuje, opiekuje się Janem... Znalazł małą przystań, która nadaje sens jego życiu. Jego poczciwość, zwłaszcza w stosunku do Justyny, staje się wzruszająca. Jest taka scena w spektaklu, gdy Anzelm z Janem i Justyną wnoszą ukwieconą, udekorowaną kapliczkę, którą nazywają Cecylią. Anzelm opowiada przy niej o legendarnych protoplastach rodu Bohatyrowiczów – Janie i Cecylii, którzy w ubóstwie zaczęli karczować las i uprawiać ziemię. Uczynili ja sobie poddaną, zbudowali jasny dom... Zygmunt II August (Wojciech Rusin) za tę pracę uczynił ich szlachcicami. Pamięć o przeszłości związanej z pracą zobowiązuje także współczesnych Bohatyrowiczów, schłopiałych już, do trudu. Więc pracują z radością, bo to nadaje sens ich życiu. I cieszą się z efektów swej pracy. Czy daje to szczęście? Historia nieszczęść i choroby Anzelma pokazuje, że nie zawsze takie pozytywistyczne nastawienie wystarczy.


Z drugiej strony (ze strony salonu) mamy Benedykta Korczyńskiego, dbającego najlepiej w jego rozumieniu o rozwój własnego majątku. Procesujący się z Bohatyrowiczami o ziemię, stara się utrzymać i rozwinąć gospodarstwo, utrzymać rodzinę. To też pozytywistyczna postawa. Grający go Włodzimierz Dyła – rzutki mężczyzna z gęstą brodą, mówiący głośno, wręcz krzykliwie, jest w tym spektaklu postacią bardzo wyrazistą. Jego żona, Emilia, marząca o wielkim świecie, trochę się go wstydzi i zupełnie nie rozumie. Prawdziwa jego natura wychodzi na jaw podczas sporu z synem Witoldem (Michał Czyż) o proces z Bohatyrowiczami. Syn mówi, że ojciec postępuje w tym procesie niegodziwie. Ale ostatecznie w spektaklu padają sobie w ramiona. Syn rozumie po części ojca.


To pokazanie międzypokoleniowego sporu, to kolejny ważny temat spektaklu. Młodzi – Witold i Justyna – sprzeciwiają się jawnie starym stosunkom. Justyna odrzuci starania bogatego morfinisty Różyca, bo chce poślubić Jana Bohatyrowicza. Wybiera więc mezalians, na który nie stać było jej ciotki, gdy odrzuciła Anzelma. Witold będzie starał się sprzeciwić ojcu, stając także po stronie pokrzywdzonych. Dla niego praca, nowoczesność są ważne. Jednak w spektaklu Piaskowskiego ten konflikt pokoleń nie jest niszczący. Nie prowadzi do zerwania, ale raczej do ciągłości i przemiany. Witold i ojciec obejmują się w zgodzie, Justyny też ostatecznie nikt nie potępia, a swatka na rzecz konkurenta, wręcz pada jej w ramiona, gdy dowiaduje się o jej decyzji wyjścia za Jana Bohatyrowicza.


Bo w tle powieści Orzeszkowej, ale i spektaklu Piaskowskiego istotna jest pamięć o historii, o bohaterach powstania styczniowego. Pamięć wspólna dla Korczyńskich i Bohatyrowiczów – gdyż ich bliscy polegli leżą we wspólnej mogile. Bohaterowie, przynajmniej ci, którzy zostali ukazani tak, że budzą sympatię widzów, przyjmują tę pamięć za część swojej tożsamości. Ale nie jest ona dla nich ani przytłaczająca, ani paraliżująca. Wręcz przeciwnie – konieczna, spajająca ich życie – są częścią sztafety pokoleń. Może wyjątkiem jest tutaj Andrzejowa Korczyńska (Jolanta Rychłowska), która wciąż ubiera czarne, piękne suknie i nieustannie celebruje żałobę.


Ci zaś, którzy przejawiają kosmopolityczne zapędy, chcą wyrwać się do „świata”, porzucić dziedzictwo, ziemię, w powieści Orzeszkowej nie są przedstawieni nazbyt sympatycznie. W lubelskim spektaklu naszkicowani są z lekka farsowo, też bez sympatii. Ale jednak są niezbędną częścią tego świata, może nieco wsobną, egoistyczną...


Najdziwniejsze w spektaklu Piaskowskiego jest to, że ani razu nie uderza on w patetyczne tony czy moralizatorstwo. Raczej wszystko jest oczywiste, codzienne proste, nienachalne. Bardzo mi się to przedstawienie podobało.


Nad Niemnem, według powieści Elizy Orzeszkowej, reż. Jędrzej Piaskowski, Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie, prem. 28 czerwca 2020.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji