Artykuły

Swojskie życie

Z wykształcenia jest kompozytorem. Z przypadku został aktorem. Zagrał postać proboszcza w Królowym Moście i zyskał popularność. Na co dzień jest konsultantem muzycznym w Białostockim Teatrze Lalek i pedagogiem w Akademii Teatralnej. Twórca muzyki do wielu spektakli. Laureat kilkudziesięciu wyróżnień i nagród. Jego obecne życie niewiele różni się od tego, jakie wiódł ksiądz Antoni -  o Krzysztofie Dziermie pisze Tomasz Gawiński w Tygodniku Angora.


Niewielka wieś. Kościół rzymskokatolicki, cmentarz. Domy odnowione, gospodarstwa czyste, uporządkowane. Nic nie przypomina tu dawnej podlaskiej wsi. Może jedynie sklep przy ulicy - niczym stary GS w zaniedbanym pawilonie. Do Sokółki kilkanaście kilometrów, do Białegostoku niespełna 40.


Mieszka na skraju wsi. Piętrowy dom na skarpie, ogród, drzewa, na dole mały staw. Kilkadziesiąt metrów dalej las. Czeka przy wjeździe na posesję. Pokazuje obejście. Dwa garaże, letnią kuchnię, wędzarnię i starą część gospodarstwa.


Opowiada, że na początku przyjeżdżał tu z teściem do pasieki obok. - Ziemię kupiłem w 1988 r. Postawiłem szopę na narzędzia i żyłem w niej do 2006 r. Obok rozpocząłem budowę domu. Na stałe mieszkałem jeszcze w Białymstoku. I nadal mam tam mieszkanie, w którym gospodarzy żona z synem. Małżonka wciąż bowiem pracuje, a tu przyjeżdża na weekendy


Na wsi osiadł na stałe 13 lat temu. I gospodaruje po swojemu. Lubi to. - Po kawalersku. Ale do 2013 r. czynnie jeszcze pracowałem. W Białymstoku miałem cały warsztat, małe studio, komponowałem. Teraz już nie piszę. Przyszedł taki etap, aby coś pozamykać i robić coś innego. Majętność człowieka nie polega na tym, ile zarabia, ale ile wydaje, i postanowiłem mniej wydawać.
Nie lubi słowa oszczędność. Woli gospodarność. - Kupuję, co potrzeba, ale na głupoty nie wydaję.


Przy wejściu do domu pokazuje dużą studnię z kołowrotem. - Jest dość głęboka. W środku mam ujęcie wody. I hydrofor.
W przedsionku kilka par butów. Wchodzimy do kuchni. Sporo półek, szafek, piec kaflowy, ława, na ścianie mały telewizor. Wgłębi niewielki salon z dużym stołem.


- Może kieliszeczek czegoś mocniejszego? - pyta. A kiedy odmawiam, oferuje samodzielnie przyrządzoną grochówkę.


Kuchenny piec budował sam. - To piec kaflowy chlebowy, są cztery fajerki. Tu gotuję. Jest gaz, ale służy głównie do podgrzewania. Mam wiele zysku z tego pieca. Ciepło w chałupie, czyli jak mówią  - idzie duch. Mam wodę przegotowaną do dzbanka, wodę do zmywania i do mycia.


Schodzimy do piwnicy. Wiele narzędzi i maszyn. Obok składzik. Półki wypełnione po sufit słoikami, a w nich własne przetwory. Ogórki, pomidory, grzyby, sałatki, przerobione owoce. Na ścianie wiszą cebula i czosnek. - Mam komu rozdawać. Jak przyjadą „miastowe", dziadek da.


Formalnie do emerytury ma jeszcze kilka lat. Wciąż zatrudniony jest w Akademii Teatralnej w Warszawie, w Wydziale Zamiejscowym w Białymstoku. - Pracuję teraz tylko z reżyserami. Mam z nimi historię muzyki i prowadzę zajęcia z przedmiotu - współpraca reżysera z kompozytorem. I dalej działam w Białostockim Teatrze Lalek jako tzw. konsultant muzyczny. Mówi, że ma komfort, iż nie musi być codziennie w robocie. - Jak szkołę mi zamknęli na początku października, to powiedziałem, że tych zdalnych zajęć nie będę uprawiał. Bez sensu. Nie wiem, jak to technicznie rozwiązać. Chcę mieć bliski kontakt ze studentami.
Śmieje się, że czuje się tutaj nie jak u Pana Boga za piecem, ale u siebie za piecem. - To moje królestwo. Nie mam internetu, wirus nie dochodzi, do sklepu trzy kilometry, tam wszystko jest. Większe zakupy robię w Czarnej.


Jak zauważa, jest tu wszystko poza zwierzętami. - Przygotowałem łącznik na kury, ale czasem wyjeżdżam, więc kto się tym zajmie? Dlatego muszą poczekać. Te wioski tak się ze zwierząt „wyludniły", że koguta rano nie słychać. Kiedyś obok byty i krowy, i owieczki. I pełno much. A teraz nawet much nie ma.


Wspomina, że z jedną krową nawet się zaprzyjaźnił. - Nazywała się Marcysia. Nauczyłem ją pić piwo. Po dojeniu. Tak ciągła... A ja spocony, bo upał, odwróciłem się, a ona jęzorem mnie po plecach szoruje. Czasem nawet rozmawialiśmy. Któregoś razu małżonka się pojawiła... Ja patrzę, Marcysia leci, „muuuu", więc mówię jej: nie widzisz, że żona przyjechała? Byt też moment, że trochę podrinkowałem. I rano, gdzieś o czwartej, tak mnie suszyło... Boże, myślałem, że nie przeżyję. I wspomogła mnie. Cichcem ją wydoiłem i ciepłym mlekiem uratowała mi żywot


Dzieciństwo spędził we Wrocławiu. Potem przyjechał do Białegostoku. - Miałem siedem lat. Ale w czasach wrocławskich matka często wywoziła nas do ciotki, do tego trójkąta, do takiej wioski, gdzie nie było prądu. Stary, poniemiecki dom. I tam spędzaliśmy z siostrą i lato, i zimę, właśnie przy takim piecu, przy lampie naftowej. Jak zawaliło śniegiem, nikt nie narzekał. Piekli chleb, mieli swoje mięso, wędliny. I tęsknota za tymi latami sprawiła, że przeniosłem się na wioskę.


Z satysfakcją i uśmiechem stwierdza, że choć nie jest tu ziomalem, Rada Języka Polskiego przy PAN obdarzyła go tytułem Ambasadora Polszczyzny Regionalnej. -Ito w zacnym towarzystwie, bo Danuta Szaflarska dostała ten tytuł w mowie, a Olga Tokarczuk w piśmie. Na tym polega paradoks, że ja mówię po naszemu, może dlatego, że jestem muzykantem i żyję słuchem, więc podświadomie człowiek mówi, jak słyszy. Wejdziesz między wrony, to kraczesz jak one.


Po podstawówce uczył się w technikum elektrycznym. - Muzyka nie była moją pasją. To raczej wybór mamy i forma mojej resocjalizacji. W V klasie wpadłem w złe towarzystwo i aby zająć mi czas, zaprowadziła mnie do ogniska muzycznego. Uczyłem się w klasie akordeonu.


Potem trafił do szkoły muzycznej. Ale w VIII klasie zaciekawiła go fizyka. - Zacząłem dłubać w radiach, w telewizorach. Powiedziałem matce, że żaden ogólniak, tylko idę do „elektryka", to mnie interesuje. Jednocześnie zdałem do średniej szkoły muzycznej. Ale wywalili mnie szybko, bo nie chodziłem na zajęcia.
Po maturze stwierdził, że politechnika nie jest dla niego. - Te zawody zawsze kojarzyły mi się z pracą od 8 do 15. A ja się w tym nie widziałem. Poszedłem więc do wojska, aby przemyśleć, co robić w życiu. Byłem w WOP. Grałem w orkiestrze dętej. Równolegle od nowa rozpocząłem naukę w średniej szkole muzycznej. Matka mi dokuczała, że moi koledzy na porządnych uczelniach - politechnice, na medycynie, na architekturze, więc powiedziałem jej, że zdawał będę do Akademii Muzycznej. I los sprawił mi psikusa, bo się dostałem. Na karierę wirtuoza było za późno, więc postanowiłem być dyrygentem. Ale stwierdziłem, że jak stoję za pulpitem, to już trąbki mnie nie widzą, bo mam podły wzrost. I przypadkiem trafiłem w teatralny wir. Reżyser Tadeusz Słobodzianek przygotowywał spektakl i potrzebował muzykanta, który mu zrobi muzykę.


Od tamtego czasu zrealizował muzykę do ponad 200 spektakli teatralnych, filmów przyrodniczych, dokumentalnych, lokalnych recitali. Współpracował z różnymi teatrami w Polsce - dramatycznymi i lalkowymi. - Na przykład z Teatrem Dramatycznym w Warszawie i w Gdyni, a także z „Miniaturą" w Gdańsku. Sporo Polski objeździłem. I sporo po sobie zostawiłem. W Teatrze Groteska w Krakowie do dziś grają spektakle z moją muzyką. Trochę się naprodukowałem. I mógłbym dalej to robić, ale po co? Życia dużo mi nie zostało, trzeba spokojnie pożyć. Terminy nie gonią, chyba że pogoda zmienna, aby w porę opielić, podlać, zebrać.


Przyznaje, że jego twórczość nie jest powszechnie znana. - Siła mediów polega na tym, że ludzie rozpoznają mnie jako księdza Antoniego, a nie znają mojego dorobku.


Jak mówi, pierwsza praca spodobała mu się. - Nigdy nie miałem poczucia misji, że tworzę coś dla potomnych. To był sposób zarabiania pieniędzy. A ta robota była dobrze płatna, i nie wstydzę się tego, co zarobiłem.
Posypały się propozycje, nagrody. - Nie miałem wyjścia, musiałem już zostać w tej dziedzinie. Jeden ze studentów naliczył mi współpracę z 60 reżyserami.


Blisko 10 lat, w okresie studiów i po ich ukończeniu, występował w chórze białostockiej Akademii Medycznej. - Byłem chórzystą i drugim dyrygentem. Oblecieliśmy Europę i kawał świata.
Podkreśla, że zaczynał pracę w czasach, kiedy kompozytor musiał znać nuty osobiście, a nie tylko z widzenia. -1 jeszcze umiał je zapisać. A dzisiaj przy komputerach wszyscy mogą komponować, nie mając pojęcia o zasadach muzyki, harmonii, kontrapunktu. I powstają „duże dzieła". Bez nut


Jak trafił do filmu i został aktorem? - Reżyser Wojciech Szelachowski zażartował i wypchnął mnie na scenę w swoim przedstawieniu w Białymstoku. To był mój debiut sceniczny. Nie jestem profesjonalistą, nie mam warsztatu, mogłem zatem kreować tylko Krzysztofa Dziermę. Nie czuję się aktorem. Ksiądz Antoni to jestem ja.
A film? - Kolejny przypadek sprawił, że poznałem Jacka Bromskiego. Występowaliśmy gościnnie z białostockim teatrem na scenie Teatru Małego w Warszawie. Bromski był na widowni. Jak mnie zobaczył, uznał, że idealnie, razem z Andrzejem Zaborskim, nadajemy się do jego filmu „U Pana Boga za piecem".


Okazało się jednak, że łatwo nie było i pojawiały się problemy. - Na przykład za wolno mówiłem. Nie umiałem nauczyć się tekstu i gadałem po swojemu. Z „pejdżerów" wyszły słynne „pagiery".


Trudności brały się stąd, że składnia reżysera w tym filmie nie była moją składnią. Ja bowiem mówię trochę inaczej. Ale potem, już w następnym filmie, Jacek Bromski tak pisał, jak gdybym ja to mówił. Jakoś się dopasowaliśmy


Pierwszą realizację potraktował jako odskocznię, przygodę. - Nawet sam Bromski nie wierzył w sukces tego filmu. Wszystko zmieniło się po festiwalu w Gdyni, gdzie posypały się nagrody.
Okazało się, że kreowana przez niego rola zyskała wielką sympatię. - I po pierwszej części człowiek od razu stał się rozpoznawalny. Zresztą potem nurt plebanii z prowincji zaczął pojawiać się w filmach innych reżyserów.
Druga część, czyli „U Pana Boga w ogródku", powstała 10 lat później.


-  Teraz nie miałem już żadnych oporów. Nie przypuszczałem jednak, że będzie tyle roboty Od rana do nocy, ale satysfakcjonująca praca.


Dwa lata później powstał kolejny film
-  „U Pana Boga za miedzą". - Popularność ogromna, ale męcząca. Wielokrotnie zwracano się do mnie jak do księdza. Najbardziej uciążliwe były zaczepki na ulicy, w sklepie.


Opowiada, że wiele lat temu dostał od zaprzyjaźnionego księdza sutannę na użytek prywatny. - Czasem wykorzystywałem ją podczas imprez okolicznościowych. W pewnym momencie uznałem, że należałoby ją wyprać. I żona zawiozła sutannę do pralni w Białymstoku. Do pani, która odbierała odzież, powiedziała, że mąż prosi, aby to wyprać. Kobieta zdębiała, mówiąc, że to przecież sutanna księdza katolickiego. Żona przyznała jej rację, nie tłumacząc niczego.


Filmową  przygodę  mile wspomina.
- Przed kamerą stawałem jeszcze kilka razy w niewielkich produkcjach. Wystąpiłem też w spektaklu Teatru Telewizji. Nie tęsknię jednak za tym światem.


Za teatrem też nie tęskni. - Teatr się zmienia, to już nie jest mój teatr. Dziś nie robi się sztuk, ale projekty albo performance. Paradoks polega na tym, iż z góry ustalana jest data premiery, bilety sprzedaje się, nie mając pojęcia, jaki będzie efekt końcowy. A sztuka wymaga namysłu, czasu, cierpliwości, a nie szybkiej produkcji. Mnie to nie odpowiada.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji