Artykuły

Piękno rodzi się w bólu

- Za moich czasów chłopcy w szkołach baletowych byli bardziej bici, u nas to było normą. Trzeba było otrząsnąć się i iść dalej. Właściwie to ja się nauczycielom tak bardzo nie dziwię. Gdyby nie było tresury, nie byłoby takiej mobilizacji. Zresztą, ile razy można powtarzać tę samą uwagę? - mówi Grzegorz Cecherz, solista baletu Opery Nova. Z nowymi bydgoskimi tancerzami spotkała się Emila Iwanciw z Gazety Wyborczej - Bydgoszcz.

Tylko posadzka, drążki i lustra. Tancerze ustawiają się przed olbrzymią taflą. Na twarzach widać skupienie. Zaczyna się rozgrzewka, która jest jak poranny pacierz.

Tancerze z daleka wyglądają jak delikatne, kruche, porcelanowe lalki. Ruchy są subtelne, harmonijne, płynne.

Dopiero z bliska widać każdy napięty mięsień i wysiłek, jaki trzeba włożyć w każdy gest.

Jeden element układu choreograficznego powtarzają setki razy.

Od września Maria, Beata i Grzegorz pracują w zespole baletowym Opery Nova pod okiem wybitnego choreografa Marka Zajączkowskiego. Trafili tutaj z różnych stron Polski. - Kiedyś o bydgoskiej operze niewiele się mówiło. Teraz, m.in. dzięki festiwalowi operowemu i Markowi Zajączkowskiemu, to jeden z najbardziej znanych i po warszawskim najlepiej opłacany zespół baletowy w Polsce. - Tańczyć tutaj to duży zaszczyt - nie mają wątpliwości.

Żeby tańcem oczarować widzów, trzeba być perfekcyjnym w każdym momencie. Po godzinach spędzonych przy drążku, kiedy na dworze jest już całkiem ciemno, wracają do domów. Ale dla żadnego z nich balet nie kończy się po zamknięciu lustrzanej sali.

- Rano trening, potem próba tańca, na chwilę wracam do domu i o 18 następna próba. O byciu baletnicą nie da się zapomnieć przy śniadaniu ani kolacji. Wtedy też się pamięta, bo trzeba liczyć kalorie. A w nocy śnią się czasem sekwencje z "Jeziora Łabędziego". Przez całe życie, każdego ranka, dzień po dniu wykonuje się te same ćwiczenia - opowiada 26-letnia Beata Giza, nowa solistka baletu Opery Nova.

Wcześniej tańczyła w niemieckim Görlitz tuż przy polskiej granicy.

Beata ma duże niebieskie oczy, blond włosy spięte w kok.

Robi się smutna, kiedy pytam ją o szkołę baletową w Warszawie: - Życie wyrafinowanej królowej tańca, która podbija serca publiczności, to nie jest bajka. Ból, ciągłe uczucie głodu, bo przecież baletnica musi być lekka jak piórko, towarzyszyły mi od zawsze. Wciąż pamiętam też nauczycielkę, która karała nas biciem za każde źle wykonane ćwiczenie.

Dziecięce marzenia

30-letni Grzegorz Cecherz nie wygląda na solistę z baletu. Ma krótkie kręcone włosy, dosyć mocną budowę ciała, lekki zarost. Kiedy już po próbie siadamy na skórzanych kanapach pod salą prób w operze, wyciąga paczkę L&M. Typowy dla mężczyzn sposób trzymania papierosa i ekspresja, z jaką mówi, burzy mityczne wyobrażenia o zniewieściałych, niemęskich tancerzach baletowych.

- Kiedy zaczynałem tańczyć, przyznam szczerze, że trochę się tego wstydziłem. Ale od tamtego czasu bardzo zmieniła się mentalność ludzi, stereotypy zostały obalone. Teraz nie słucham już rad profesorów, którzy zabraniają chłopakom grać w piłkę. Ja gram, jeżdżę na motorze. I dziś szczycę się tym, że jestem tancerzem. A jednocześnie czuję się stuprocentowym facetem.

Po chwili podchodzi do nas Marysia Kielan. Ze swoją dziewczęcą twarzą usianą drobnymi piegami przypomina trochę Królewnę Śnieżkę z bajek, które pamięta się z dzieciństwa. Ma 19 lat, dopiero skończyła szkołę baletową. Na pierwszy rzut oka jest znacznie bardziej beztroska i radosna niż pozostałych dwoje.

Dla całej trójki taniec zaczął się już w przedszkolu.

Beata: - Jedna z nauczycielek zauważyła, że jestem bardzo giętka i wiotka. Rodzice zapisali mnie do kółka tanecznego, a po trzeciej klasie podstawówki do szkoły baletowej w Warszawie. Wtedy nie myślałam o trudach, które mnie czekają. Myślałam, że ubiorę baletki i po prostu będę tańczyć. Tymczasem postawili mnie przy drążku i kazali się rozciągać, wciągać brzuch, spinać pośladki. Początkowo byłam rozczarowana, a z czasem, mimo poranionych stóp - zachwycona.

Najtrudniejsze było dla niej rozstanie z rodziną i samodzielność. Żeby tańczyć, musiała opuścić rodzinny Radom i zamieszkać w internacie. Byłam małym dzieckiem, a musiałam sama się uczesać, sama zrobić śniadanie, zorganizować sobie dzień. A kiedy coś mi nie poszło, nie było w pobliżu mamy, do której mogłabym się przytulić.

Grzegorz zaczął tańczyć, kiedy miał cztery lata w łódzkim Zespole Pieśni i Tańca "Harnam". Kiedy skończył 10 lat, rodzice zapisali go do szkoły baletowej. Potem tańczył w kabarecie w Bordeaux: - Nie podobało mi się tam, bo wolałem balet klasyczny, więc wróciłem do Polski. Tańczyłem w Operze Narodowej w Warszawie, a później w Teatrze Wielkim w Łodzi - opowiada.

Marysia żartuje, że jako dziecko miała wiele pomysłów na siebie: - Kasa w sklepie mi się podobała, imponował mi zawód lekarza, ale zawsze najbardziej chciałam być tancerką - śmieje się. Rodzice nie byli przeciwni, tylko dziadkowie przestrzegali: Zobaczysz, na starość będziesz płakać z powodu chorego kręgosłupa i zniekształconych stóp. Ale Marysia nie słuchała. Decyzję podjęła, kiedy miała dziewięć lat. Na razie nie żałuje.

Ciągle byłyśmy głodne

Dla Beaty i Grzegorza najtrudniejsze były pierwsze dwa lata w szkole baletowej.

- Byliśmy dzieciakami. Musieliśmy ćwiczyć w pocie czoła po kilka godzin dziennie. Wystarczyło nie wykonać drobnego polecenia i już obrywałem. Klapsy, wbijanie paznokci w skórę to były formy tresury, jakie stosowali nasi nauczyciele, żeby zmobilizować nasze ciała - wspomina Grzegorz.

Beata też pamięta rozciągane na siłę ścięgna, rozdzierający ból, łzy w oczach i chłodno wydawane rozkazy: Spręż dupsko! Wyprostuj się! Wyżej noga!

Przymus ciągłego dyscyplinowania, mozolne próby zapanowania nad ciałem były udręką. Ze szkoły kolejno odchodziły koleżanki, którym w wieku dojrzewania zmieniła się budowa ciała. Dla dziewczyn szerokie ramiona, biodra i duże piersi, na które nie można było nic poradzić, to był największy dramat.

Uczennicom ciągle dokuczał głód. Kawa i jabłka to podstawa menu. Stawanie na wadze w obecności trenerów kilka razy do roku przyprawiało wszystkie dziewczyny o palpitacje serca. Najbardziej stresujące było ważenie przed i po wakacjach. Waga każdej dziewczynki była skrupulatnie spisywana. Potem na wywiadówkach rodzicom wręczano kartki z uwagami. O dziewczynie ważącej niespełna 40 kg nauczyciele pisali "Córka ma nadwagę".

Co roku kilka filigranowych baletnic zmuszano do odejścia. - Niektóre koleżanki dostawały szansę pozostania w szkole, pod warunkiem że zrzucą kilka kilogramów latem. Dziewczyny wracały często po wakacjach tak wychudzone, że wystawały im wszystkie kości. Szczerze mówiąc, dziwię się, że rodzice na to pozwalali - nie ukrywa Beata.

W szkole nie można było też farbować włosów, malować się ani nosić kolczyków. Obowiązkową fryzurą był kok. Najdrobniejsza biżuteria była zabierana przez siejącą postrach panią dyrektor.

Beatę taniec kosztował mnóstwo wyrzeczeń. Mama dawała jej pieniądze na jedzenie, ale ona piła tylko cappuccino. Raz dziennie jadła z koleżankami wafle tortowe albo kisiel. Oceny były obniżane nie tylko za wszystkie potknięcia, ale także za zbyt masywną budowę ciała. - Musiałyśmy zapanować nad swoim rozwojem, dojrzewaniem. Ujarzmić jakoś tę rozkwitającą w nas kobiecość - wspomina dziewczyna. Beata twierdzi, że jest zbyt masywna: - Nigdy nie wyglądałam jak filigranowa lalka, i to jest mój kompleks do dzisiaj.

Pewnego dnia jej koleżanka zachorowała na anoreksję. - Była tak chuda, że ledwie się poruszała. Wszyscy dziwili się, że taka zdolna dziewczyna, z dobrej, zamożnej rodziny, nie zapanowała nad sobą. Długo się leczyła w specjalistycznych klinikach w Londynie. Żyje, ale już nie tańczy. Beata pamięta, że po tym wypadku w szkole zmieniło się podejście do dziewczynek. Nauczyciele o wiele mniej mówili o ich budowie ciała, rzadziej nazywali grubaskami, zaczęli z nimi więcej rozmawiać. A ona zamiast wafli i kawy, zaczęła jeść też chleb razowy.

Profesorowie oprawcy

Grzegorz nigdy nie liczył wszystkich kalorii, ale pilnował wagi. Twierdzi, że chłopcom w szkole baletowej było łatwiej, bo kobiety, żeby tańczyć, muszą poświęcić więcej. Ale też pamięta straszne momenty.

- Kiedyś spóźniliśmy się dwie minuty na próbę. Podszedł do nas profesor i każdemu strzelił w twarz. Za moich czasów chłopcy w szkołach baletowych byli bardziej bici, u nas to było normą. Trzeba było otrząsnąć się i iść dalej. Właściwie to ja się nauczycielom tak bardzo nie dziwię. Gdyby nie było tresury, nie byłoby takiej mobilizacji. Zresztą, ile razy można powtarzać tę samą uwagę? Uczeń czasami bardzo się starał, ale może za mało chciał? Profesor chciał bardziej od niego i za którymś razem w końcu puszczały mu nerwy. I to nie jest wyłącznie dramat tresowanych dzieci, ale też osobista tragedia profesorów.

Choreograf z Opery Nova Marek Zajączkowski: - Wciąż u nas pokutują metody radzieckiej szkoły baletowej. Teraz jest już mniej pedagogów stosujących terror fizyczny i psychiczny. Ale, niestety, w Polsce nadal zdarzają się pojedyncze egzemplarze. Z reguły są to nauczyciele baletu, którzy nigdy nie tańczyli. Ominęła ich kariera, są sfrustrowani, bo im się nie udało. Na szczęście zmieniły się czasy i nikt już raczej nie bije uczniów. Nauczyciele nie są już oprawcami i traktują swoich podopiecznych jak partnerów.

Marysia, najmłodsza z zespołu, ma milsze wspomnienia ze szkoły. Ale i ona musiała się podporządkować surowej dyscyplinie, dbać o linię, spędzać całe dnie przy drążku. Nie mogła też nosić biżuterii. - Kiedy założyłam drobniutkie kolczyki, moja pani profesor natychmiast to zauważyła, a potem przez cały tydzień powtarzała, że lepiej byłoby, gdybym zajęła się swoją nadwagą, a nie biżuterią.

Grzegorz: - Kiedyś w szkołach baletowych prowadziło się higieniczny tryb życia, po części wymuszony przez reżim. Teraz nie różnią się wiele od zwykłych placówek. Tam profesorowie są bardziej pobłażliwi.

Marysia przyznaje mu rację: - Dziewczyny nie mają nad sobą rodziców i czują się wolne. Dużo imprezują, ale to, niestety, niekorzystnie odbija się na tańcu.

Marysia marzy o Królewnie Śnieżce

Na sali podczas tańca Beata i Marysia lekko suną po parkiecie. Marek Zajączkowski analizuje każdy ich ruch.

- Marysia jest drobna, fizjonomią pasuje do roli Klary z "Dziadka do orzechów" albo jakiejś innej lirycznej i romantycznej roli - twierdzi choreograf. - Budowa ciała inspiruje choreografów do obsadzania tancerzy w pewnych rolach. Ale ogromne znaczenie ma też osobowość, rodzaj wrażliwości. Tancerze baletowi są jak aktorzy. Tak jak oni muszą umieć autentycznie przeżywać emocje bohaterów, których grają. Żeby byli wiarygodni, muszą rozumieć ich uczucia i motywacje, odszukać je w sobie.

Beata lubi szalone role:- Rola porzuconej wariatki w "Balu życia" jest idealna dla mnie. Kiedyś przed założeniem peruki musiałam owinąć głowę bandażem. Kiedy zobaczyłam siebie z zawiniętą głową, pomyślałam, że chciałabym kiedyś zatańczyć taką psychiczną w bandażu. I moje marzenie się spełniło. Zagrałam w kostiumie przypominającym kaftan bezpieczeństwa - opowiada Beata.

Kiedy była młodsza, marzyła o roli np. w "Don Kichocie", o tiulach i koronkach. Z biegiem czasu, kiedy lepiej poznała siebie, to się zmieniło. Teraz od lirycznej roli porcelanowej lalki woli gwałtowne emocje.

Podobnie jest z Grzegorzem. Lubi grać czarne charaktery: - Najbardziej odpowiada mi rola podpalacza w "Ziemi Obiecanej". Ubrany w czerwony krawat, porywa Lucy. Porusza się po scenie jak cień. Kiedy go gram, po całym ciele przechodzą mi ciarki. Dla takich chwil na scenie warto tańczyć - twierdzi.

Marysia chętnie wystąpiłaby w roli Królewny Śnieżki albo Kopciuszka. Marzy też o roli Kitri w "Don Kichocie".

- Jesteś jeszcze młoda, nieskażona. Gwałtowną namiętność, temperament, żal, czy gniew każdy odnajduje w sobie z wiekiem. Im jesteśmy starsi, tym więcej mamy doświadczeń i szerszy wachlarz emocji - tłumaczy jej Beata.

Przeklęty biust

Czego tancerze najbardziej się boją? Momentu, kiedy będzie trzeba zejść ze sceny. Ale nie chcą myśleć o tym teraz. Ani też o kontuzji, która przecież może przydarzyć się każdemu, ani o tym, co będą robić, kiedy kariera dobiegnie końca. Zagłuszają złe podszepty.

- Prawda jest taka, że my jesteśmy w pewnym sensie ułomni. Umiemy tylko tańczyć. Rzadko pracujący tancerz ma czas na jakieś konkretne studia, nawet zaoczne, bo w weekendy są spektakle - ubolewa Grzegorz.

Marek Zajączkowski: - To nie jest miły zawód. Na Zachodzie tańczy się tylko do 30., w Polsce dłużej. Trzeba umieć zejść z godnością ze sceny, choć to bywa trudne. Przyjdzie taki moment, że wielu tancerzy osiągnie pewien wiek i przeżyją wielkie rozczarowanie, nie będą potrafili odnaleźć się w życiu. Choreografami zostanie tylko kilka osób, nie wiem, co będzie z resztą. Jeżeli w takich momentach nie ma się wsparcia rodziny, bardzo często zejście ze sceny kończy się głęboką depresją - nie kryje choreograf.

Kiedyś tancerze baletowi odchodzili na emeryturę po 40. Teraz muszą pracować do 65. roku życia. Bardzo nad tym ubolewają. - Górnicy i policjanci nadal mają wcześniejsze emerytury, a nam zabrano. Górników jest dużo, mogą zawsze zrobić strajk, a nas tylko 900 w całej Polsce. Wcześniejsze emerytury dla nas nie nadszarpnęłyby bardzo skarbu państwa. Ale co mamy zrobić? Jak o to walczyć? Stanąć pod teatrem i pomachać baletkami? - skarży się Grzegorz.

Pesymistyczny scenariusz spotyka już młode dziewczyny, które zaczynają dojrzewać. - Z doświadczenia wiem, że kiedy kończy się okres dojrzewania, dziewczyny tyją. To, co jest atutem u kobiety, czyli duże piersi i okrągłe biodra, w balecie jest przekleństwem. Przyjąłem kiedyś dziewczynę, która była zbyt okrągła do baletu. Miała naprawdę obfity biust. Myślałem, że przez kilka miesięcy ćwiczeń schudnie, ale się nie udało, choć się starała. Widać miała takie geny. Wytłumaczyłem jej delikatnie, że powinna odejść, bo w balecie klasycznym nie zrobi kariery. Była załamana, ale zrozumiała - opowiada Zajączkowski.

Nieudane piruety

Publiczność przychodzi na chwilę rozsmakować się w ich lekkich, wyrafinowanych ruchach. W kostiumach wyglądają jak łabędzie, które miękko siadają na wodzie. Na widowni nikt się nawet nie domyśla, ile ta lekkość kosztuje. Nikt nie widzi poranionych stóp i scen, które rozgrywają się za kulisami i kiedy opadnie już kurtyna. - Czasami brakuje oddechu, a trzeba się uśmiechać. Widzowie oglądają piękną bajkę, podziwiają przez chwilę lekkość w światłach jupiterów, zachwycają się, a potem zapominają - mówi Beata.

Baletnica nie może być histeryczką. Choćby czuła przeraźliwy ból i zmęczenie, zawsze musi się uśmiechać. Nie może dopuścić do tego, by widz zobaczył najmniejsze nawet ślady słabości. - Kiedy już nie mam siły w nogach, staram się zaczarować widzów górą, sprawić, żeby patrzyli tylko na ruchy rąk i głowy. Czasami nie udaje się całego układu wykonać perfekcyjnie na 100 proc. - wyznaje Beata. Twierdzi, że ma silny charakter i jest opanowana. Raz tylko wysiadła psychicznie. Jako 17-latka miała zatańczyć Lisę w "Córce źle strzeżonej". Tam był trudny moment. - Byłam pewna, że nie wytrzymam kondycyjnie. Wtedy nie znałam jeszcze dobrze swoich możliwości. W połowie spektaklu rozpłakałam się, krzyczałam, że nie wrócę na scenę. Na szczęście przełamałam się - opowiada z przejęciem.

Grzegorz kiedyś przetrenował się przed spektaklem. - Z winy prowadzących, którzy chcieli doprowadzić występ do perfekcji, byłem przećwiczony. Początkowo latałem po scenie jak wiatrak, a potem ledwie utrzymywałem równowagę. Nie obyło się bez kąśliwych uwag krytyków. Następnego dnia w gazetach napisali, że łódzki balet słania się na nogach.

Marysia też zaliczyła kilka wpadek. Podczas konkursu najlepszych absolwentów w Szczecinie nie udał jej się żaden piruet. - Scena była nierówna. To nie była moja wina, ale i tak czułam się fatalnie; gruba i beznadziejna. Byłam przemęczona całym rokiem przygotowywania się do dyplomu, miałam strasznie zdarte palce - wspomina.

Grzegorz: - Kiedy coś się nie uda, tancerki płaczą po cichu, a faceci rzucają epitetami. To ważne, żeby występ był udany, z owacjami publiczności. Jej reakcje są dla nas bardzo ważne. Nie tańczymy dla siebie.

Samotność w balecie

Ale to nie te wszystkie potknięcia są najtrudniejsze w ich życiu. Najtrudniej jest, kiedy zdają sobie sprawę z tego, że postawili wszystko na jedną kartę. I to, że rzadko widzą słońce. - Ucząc się w szkole baletowej, wstaje się, kiedy jest jeszcze ciemno na dworze, ćwiczy się w sali, w której są lustra zamiast okien. Najczęściej do wieczora. Po pewnym czasie takiego życia, kiedy wraca się do pustego mieszkania, czuje się straszną szarość. Zaczyna dokuczać brak życia prywatnego. Kiedy w takich momentach nie wychodzi coś w tańcu, to przychodzi depresja. W tej całej monotonni tylko wielka miłość do tańca i satysfakcja z udanych występów trzyma przy życiu - wyznaje Marysia.

Beata chciałaby w końcu gdzieś zapuścić korzenie, mieć męża i dwójkę dzieci, gotować obiady. - Kiedy trzeba przenosić się z miejsca na miejsce, całe dnie się ćwiczy, to jest bardzo trudne. Szczególnie trudno jest znaleźć kogoś spoza baletu. Kogoś, kto zrozumie taniec i sprosta wyzwaniu. Musi być bardzo wyrozumiały, bo Beata jest często tak zmęczona, że nie chce jej się gadać. - Byłam u wróżki. Podobno jeszcze w tym roku mam wyjść za mąż. Zastanawiam się tylko, jak on mnie znajdzie, jak ja tu cały czas siedzę? - śmieje się Beata. Grzegorz: - Nie tylko kobietom jest trudno znaleźć odpowiedniego faceta. W naszym przypadku znalezienie kobiety spoza branży też graniczy z cudem. One nie chcą wiązać się z mężczyznami, którzy będą wracać po zmroku, bez siły na rozmowę, a już tym bardziej na seks. Ktoś, kto cały dzień siedzi w biurze, wieczorem oczekuje wrażeń. Trudno mu zrozumieć wyczerpanie partnera.

Grzegorzowi się udało. Dwa lata temu znalazł swoją drugą połówkę i 31 sierpnia stanął na ślubnym kobiercu. Jego żona nie jest tancerką, na razie mieszka w Łodzi, ale za rok przeniesie się do Bydgoszczy. - To dzięki niej zmobilizowałem się i przyjechałem tutaj. Miłość daje mi siłę - mówi Grzegorz rozmarzony.

W bydgoskim zespole, który liczy 40 osób, jest 5 małżeństw. - Balet to całe życie. Absorbuje 24 godz. na dobę, dlatego tancerze w zespołach bardzo często dobierają się w pary - mówi choreograf. Czasami decydują się na dzieci. Zajączkowski nie widzi przeciwwskazań. - Baletnice ze względu na dużą odporność na ból i dobrą sprawność fizyczną mają łatwe porody. Ale na dziecko trzeba zdecydować się w miarę szybko, bo młode ciało łatwiej wraca do formy.

Marysia na razie życie prywatne miewała tylko w wakacje. Teraz, kiedy skończyła już szkołę baletową, ma trochę więcej czasu, więc liczy, że w końcu to się zmieni.

Bydgoski balet

Zespół baletu Opery Nova liczy 40 osób. Jego szef, choreograf Marek Zajączkowski, pochodzi z Warszawy. Zanim został choreografem, przez wiele lat tańczył w najlepszych teatrach muzycznych na całym świecie - m.in. Operze Paryskiej, Teatrze Bolszoj w Moskwie, mediolańskiej La Scali czy zespole Johna Neumeiera "Hamburg Ballet". Sześć lat temu wrócił do Polski i zaczął pracę jako choreograf najpierw w Operze Krakowskiej, potem w Operze na Zamku w Szczecinie. W tym roku ściągnął do Baletu Opery Nova dziewięcioro nowych tancerzy; niektórzy dla Bydgoszczy zostawili sceny w Łodzi, Wrocławiu i Niemczech, dla innych jest to pierwsza praca po skończeniu szkół baletowych w Gdańsku i Poznaniu. Tancerze opanowują właśnie role do baletu autorstwa Zajączkowskiego "Trzy kolory. Chopin w Nohant". Będzie go można zobaczyć w czwartek, 26 października. Z udziałem zespołu będzie też tworzona choreografia do koncertów sylwestrowo-noworocznych oraz premiery otwierającej przyszłoroczny, XIV Bydgoski Festiwal Operowy, baletu "Pan Twardowski" L. Różyckiego.

Na zdjęciu: próba spektaklu "Trzy kolory. Chopin w Nohant" w choreografii Marka Zajączkowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji