Artykuły

Byłem dzieckiem specjalnej troski. Rozmowa z Antonim Ferencym

- Taki układ mamy przecież w Biblii. Niewiasta (już w samej nazwie jest coś jakby podludzkiego) ma być dla Człowieka pomocą, po to zostaje zaprojektowana. Potem jednak szybko obiera własny kurs i okazuje się zaskakująco silna - Justynie Jaworskiej opowiada Antoni Ferency.

Justyna Jaworska: Mieszka pan blisko linii metra?

Antoni Ferency: Tak, zgadza się, dosyć blisko. Moi znajomi trochę się nawet z tego śmieją, bo "Upadek pierwszych ludzi" to już moja druga rzecz na ten temat. Kiedy w ramach projektu "Daj przestrzeń" Studia Teatralnego Koło robiłem "Tereferencego wieczór poetycki", przygotowałem scenkę o facecie, który siedzi w metrze i jest strasznie sfrustrowany tym, co się wokół dzieje. Ludziom się to podobało, a ja zacząłem drążyć dalej. Sam tym byłem zdziwiony, bo nigdy się nie uważałem za jakiegoś miłośnika kolei podziemnej

To są głęboko ukryte pokłady.

Właśnie! (śmiech) Metro okazuje się ciekawe jako taka sztuczna zamknięta przestrzeń, ze ścisłymi regułami funkcjonowania. Ale najbardziej w komunikacji miejskiej interesują mnie spotkania ludzi, którzy inaczej nigdy by się nie zetknęli. Czyli przestrzeń przymusowego bycia razem.

Człowiek i Kobieta z pańskiej sztuki to Adam i Ewa w kombinezonach roboczych. Chciał pan połączyć historię z Księgi Rodzaju z socrealistycznym mitem "nowych ludzi"?

Przyznam, że nie myślałem akurat o socrealizmie, ale interesował mnie problem pracy. Dwoje konserwatorów metra wrzuconych w sytuację prostej roboty, konkretnych zadań, rzeczywiście przypomina parę przodowników. Zaciera się podział na płeć, flirt jest wykluczony. Ale przecież i w dzisiejszych czasach mnóstwo jest instytucji, które nie pozwalają pracownikom na relacje intymne, bo to po prostu psuje pracę. Kobiety i mężczyźni robiący coś razem muszą sobie mówić "nie", inaczej szybko lądują w innym wymiarze.

Ciekawe, że to Kobieta wykonuje w metrze czarną robotę, a na dodatek przynosi kanapki i ma konstruktywne pomysły; Człowiek ma się za lepszego, ale gorzej sobie radzi. To krytyczne ujęcie spodobałoby się feministkom!

Taki układ mamy przecież w Biblii. Niewiasta (już w samej nazwie jest coś jakby podludzkiego) ma być dla Człowieka pomocą, po to zostaje zaprojektowana. Potem jednak szybko obiera własny kurs i okazuje się zaskakująco silna. Człowiek jest faktycznie bardziej zagubiony, z tym że nie chciałem go pokazać jako nieudacznika - to raczej Zwierzchnik daje mu niewykonalne zadania i budzi w nim silny kompleks. Kobieta takiego kompleksu nie ma, nie zmaga się ze Stwórcą bezpośrednio, dlatego mocniej dąży do samodzielności.

"Kobieta mnie namówiła" - ja to akurat rozumiem pozytywnie. To znaczy przyszła i pokazała mi drogę.

Ale kiedy bohaterowie sztuki wreszcie upadają, czyli dochodzi do poznania w sensie biblijnym, następuje początek końca. Tracą kontrolę nad sytuacją i wszystko między nimi zaczyna się psuć.

Otóż to, wiadomo z życia, że po zrobieniu tego kroku układa się przeważnie w tę albo we w tę. Kiedy w znajomości dochodzi do zbliżenia intymnego, to albo można budować dalej związek na nowych zasadach, albo ten związek się rozsypuje. Natomiast mnie interesowała właśnie sprawa kontroli. Zwierzchnik w mojej sztuce projektuje pewien zamknięty, funkcjonalny model i Człowieka na swoje podobieństwo jako doskonały mechanizm. Daje Człowiekowi Kobietę, a obojgu wolną wolę, by działali efektywnie. Niestety, dwie wolne wole prowadzą do wolności i Zwierzchnik traci panowanie nad tym, co zaplanował. Chciał dobrze, ale wszystkiego nie mógł przewidzieć i okazuje się bezradny. To jego własna tragedia: że przy najlepszych intencjach nie zdołał stworzyć ani swego idealnego obrazu, ani idealnego świata i staje przed problemem własnej niedoskonałości.

Warszawskie metro miało być doskonałe.

A nie jest. Myślę nie tylko o bramkach, które łatwo przeskoczyć (nie tak jak w metrze nowojorskim, gdzie metalowej ściany nie da się sforsować bez biletu), ale też choćby o oznaczeniach dla niewidomych na peronach. Sprawa zamontowania tych nieszczęsnych płyt z wypustkami ciągnie się od słynnego wypadku studenta, który spadł z krawędzi peronu. Dlaczego od tak dawna nic się z tym nie da zrobić? Nie mam pojęcia. I to właśnie w metrze warszawskim, które w porównaniu ze starszymi liniami, często już zapyziałymi, uchodzi za sterylne i nowoczesne.

No i wyjątkowo długo się budowało

To też ciekawa sprawa, bo w sumie nie wiadomo, jak długo moi bohaterowie siedzą w tym tunelu, czekając na otwarcie. Może właśnie od lat pięćdziesiątych? Żartuję, ale coś w tym jest - chciałem ich umieścić trochę poza czasem.

Uważa się pan za poetę? Aktora? Muzyka?

Za żadnego z nich się nie uważam. Wydałem drukiem wiersze, zrobiłem wieczór poetycki i przy okazji te określenia trafiły do notki o mnie, ale to są takie medialne etykietki. Ja raczej wykonuję pewne zadania, z większą lub mniejszą łatwością. Dużo rzeczy podłapuję, ale ma to też swoje złe strony, rozprasza. Poważnie myślę o reżyserowaniu jako o połączeniu pisania, pracy z aktorem i pracy z muzyką - to byłby jakiś logiczny etap tej drogi, najbliżej całości.

A resocjalizacja, którą pan studiuje? Czy to nie jest idealistyczny kierunek?

Nie, bardzo konkretny. Moje doświadczenie z resocjalizacją i pracą społeczną jest absolutnie nie do przecenienia. Studentem jestem fatalnym, ale uniwersytet dał mi dużo możliwości pracy z ludźmi, szczególnie z dziećmi. Już kiedy w wieku szesnastu lat podjąłem pierwszy wolontariat, zrozumiałem, że po prostu nic nie zaciekawi mnie bardziej niż inny człowiek. Ostatnio zrobiłem film w ramach projektu społecznego "Stacja": świetna rzecz, świetne dzieciaki z trudnych środowisk, trzy miesiące zajęć i realne efekty. Kiedy coś takiego się udaje, naprawdę wierzę, że to nie jest naiwne - nawet najbardziej zaniedbanym można pomóc. Kiedyś robiłem to przy użyciu bębnów, najpierw w ośrodku pomocy w Nowym Jorku, gdzie byłem jedynym białym, a potem na warszawskiej Pradze. Zdarzyło się nawet, że bębniłem w policyjnej izbie dziecka! Policjanci byli trochę przerażeni.

Natomiast do teatru wprowadził pana Igor Gorzkowski?

Tak, Igor jest dla mnie szkołą teatralną. Zacząłem z nim współpracować w 2005 roku przy Projekcie Praga, to były działania na pograniczu teatru i animacji społecznej. Najpierw mogłem się przyglądać, potem robiłem muzykę do przedstawień, potem zacząłem grać, wreszcie okazało się, że skoro coś piszę, to warto poprosić go o konsultacje. Igor bardzo dba o ludzi, których uczy, i totalnie wychodzi im naprzeciw, ja jestem tylko przykładem. Oczekuje wzięcia odpowiedzialności, ale zarazem ma w sobie przestrzeń dla każdego. Studio Teatralne Koło zmaga się z różnymi problemami (finansowymi, lokalowymi), ale młodym ludziom chce się tam ciężko pracować, bo czują, że w ten sposób naprawdę uczą się teatru.

Ostatnio zagrał pan w "Pięknych ludziach". Czyj to tekst?

Igora, ale powstał na zasadzie improwizacji. Jego spektakle często tak powstają. Wyjechał gdzieś razem z aktorami, tam pracowali nad postaciami i wspólnie naszkicowali dialogi. Igor to potem zebrał w całość. Ja dołączyłem do spektaklu później, miałem już napisaną rolę.

To jeszcze tylko o wzorcach domowych. Często pewnie pana pytają, jak to jest być synem Adama Ferencego. A jak to jest być synem Małgorzaty Dziewulskiej?

Rzeczywiście, z powodu nazwiska jestem pytany raczej o ojca. A to trudno rozdzielić, często się zastanawiałem, kto z rodziców co mi dał. Do matki jestem na pewno bardzo podobny w sensie konstrukcji emocjonalnej, ale ona jest intelektualistką, a to kompletnie nie moja działka - bardzo mało czytam, w szkole miałem łagodne ADHD, dysleksję i ciągłe problemy ze zdaniem do następnej klasy. To oczywiście był w domu problem, ale nie czułem nadmiernej presji, mogłem iść własną drogą. Mama za to zawsze bardzo uważała na to, komu mnie powierza. Podsuwała mi ciekawych ludzi. Niezależnie, czy chodziło o wyjazd na wakacje, wolontariat czy korepetycje. Tak na przykład pojawił się Igor, który był jej studentem. Maturę pomogła mi zdać siostra, Zośka, która odkryła przede mną romantyzm, dzięki niej poznałem przynajmniej Mickiewicza. Poza tym w domu zawsze dużo się ze mną rozmawiało i dużo rozmawiano przy mnie, rodzice mówili o teatrze choćby przy obiedzie, pewne tematy po prostu były obecne. Może dlatego dość naturalnie przychodzi mi teraz pisanie dialogów? Patrzę na to wszystko i mógłbym powiedzieć, że byłem trochę dzieckiem specjalnej troski, ale w moim przypadku ta specjalna troska to był także luz, duży margines swobody. Sam pracuję teraz z trudnymi dzieciakami i widzę, jakie miałem szczęście. Kategoria swobody zupełnie ich nie dotyczy, zaniedbania - owszem. Te dwie sprawy łatwo w wychowaniu pomylić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji