Artykuły

Wszystkie moje dzieci kocham jednakowo. Rozmowa z Arturem Pałygą

- i ojcowie Kafkowscy, Kuczokowscy są nadal, oczywiście, nietrudno ich znaleźć. Natomiast zmienił się obowiązujący model. Zmienił się wzorzec metra w branży ojców. Jest pewne zamieszanie w słowach. Co to znaczy dziś: prawdziwy ojciec? Jaki to jest? No bo już nie głowa rodziny, pan domu... - Justynie Jaworskiej opowiada Artur Pałyga.

Justyna Jaworska: Jak to było z "Ojcze nasz" i Kafką?

Artur Pałyga: Miałem zrobić adaptację "Listu do ojca" Kafki. Zlecił mi tę robotę Łukasz Witt-Michałowski, dyrektor Lubelskiej Sceny Prapremier "Invitro". Nie bardzo mi leżą adaptacje. To nudne mi się wydaje i niewdzięczne, taka krecia robota, kopanie dziur w całym. Co było zachęcające, to że to akurat Łukasz, z którym zrobiliśmy wcześniej "Nic co ludzkie" i że od początku mowa była o adaptacji daleko posuniętej. Coraz mocniej posuwanej, jak się okazało. W końcu posunęła się już tak bardzo, że nie warto było w ogóle o niej mówić. Pierwotnie podtytuł brzmiał: Nieudana adaptacja "Listu do ojca" Franza Kafki, a zaczynało się tak: "Miała tu być adaptacja Kafki. Listu do ojca. Rzecz zaszczytna i godna pochwały. To zawsze dobrze wygląda: zrobić Kafkę. Wielka literatura wymaga wielkich inscenizatorów. Jak spadać - mówią - to z wielkiego konia. Z wielkiego konia Franza Kafki, trupa. Zmarłego ileś tam lat temu. Zdechłego konia. Tysiące już razy mielonego przez robaki. Wydalanego i jedzonego znów, i znów, i znów. Robactwo babrające się w robaczym gównie! Poszukiwacze, sobacza ich mać, relikwii, żeby ubijać na nich własny biznes". Po kolejnych poprawkach zrezygnowałem i z tej żałośnie pretensjonalnej próby zwrócenia na siebie uwagi.

Naprawdę pan myśli, że już nie ma prawdziwych ojców? A jeśli "Ojcze nasz" ma być pożegnaniem z patriarchatem, to chyba nie ma za czym tęsknić?

To nie do końca tak. Ci ojcowie Kafkowscy, Kuczokowscy są nadal, oczywiście, nietrudno ich znaleźć. Natomiast zmienił się obowiązujący model. Zmienił się wzorzec metra w branży ojców. Jest pewne zamieszanie w słowach. Co to znaczy dziś: prawdziwy ojciec? Jaki to jest? No bo już nie głowa rodziny, pan domu, to już nieaktualne, tego się w żartach używa co najwyżej, jak się koledze dziecko urodzi, to się żartuje z niego, że teraz jesteś głową rodziny - albo w żartach, albo bezmyślnie. Kto dzisiaj do tatusia swojego powie: ojcze? Lansuje się nowy model - tatusia, pogrążonego w pieluszkach, krzątającego się w kuchni, żeby upichcić coś pysznego. Ojców autokratycznych, ojców-władców potępia się dziś w czambuł. Ten nowy model tak nie bardzo się jeszcze przyjął, taki jest śmiesznawy trochę, niepoważny, co ma niesłychanie poważne skutki. No bo brak ojca to jednak poważna zmiana w wychowaniu, a więc w kształtowaniu się człowieka. A do starego modelu już nie ma powrotu. Więc mamy bezhołowie. Bezkrólewie. Bóg umarł, ale może jednak troszeczkę by zmartwychwstał, tylko już jakoś inaczej, Bóg wie jak. To jest tego rodzaju tęsknota.

Ma pan za sobą intensywny teatralnie rok: sukces spektaklu "Nic co ludzkie", zwycięstwo "Żyda" na gdyńskim R@porcie, adaptację "Wodzireja" w Koszalinie i realizację "Hamleta'44". Z czego jest pan najbardziej zadowolony?

Jak dobry ojciec, wszystkie moje dzieci kocham jednakowo. I to, które miałem z Passinim, i z Fertacz, i to z Talarczykiem, i to z Ratajczakiem, i to z wszystkimi trzema: Passinim, Ratajczakiem i Witt-Michałowskim. O każdej z tych realizacji mógłbym sztukę napisać, myślę.

Zaczynał pan jako dziennikarz. Czy dziennikarskie ucho i doświadczenie reportażysty pomagają w teatrze?

Tak, zdecydowanie doświadczenie dziennikarskie bardzo dużo mi daje. Kurczę, ja tu mam bardzo ambiwalentne uczucia. Bo z jednej strony dziennikarstwo jest dla mnie czymś strasznym, czymś potwornie wyjaławiającym, wydrążonym w środku i w tym sensie drążącym. A z drugiej zdarzyło mi się powiedzieć o sobie w wywiadzie: dziennikarz w teatrze. I kiedy tak mówię, to bardzo sobie to dziennikarstwo cenię, to dziennikarstwo, dzięki któremu mam w głowie i nie tylko (bo i we krwi, i w żołądku, i w sercu, i w dreszczu na plecach czasem) tyle historii, tyle jakichś niesamowitych zdarzeń i spotkań, które nigdy by się nie odbyły, gdybym nie był dziennikarzem. To jest niesamowite, to jest może moje najbardziej wstrząsające dziennikarskie odkrycie, jak bardzo często ludzie chcą być wysłuchani, jak bardzo pragną, żeby ktoś usiadł naprzeciwko nich i ich słuchał, naprawdę słuchał, nie tylko tak z grzeczności, ale naprawdę. I żeby zadawał pytania, dobre pytania, i wchodził coraz głębiej, coraz dalej. I oni by tak chcieli całkiem i wszystko. Żeby tylko naprawdę ktoś chciał to wziąć, ktoś chciał ich poznać, żeby komuś zależało na tym, żeby ich pootwierać. Zdarzało się i tak, że po długiej rozmowie, którą prowadziłem jako dziennikarz, ktoś mówił: "Ale niech pan nic z tego nie pisze. Niech pan to wszystko zostawi dla siebie". No i zostawiali mnie z tymi swoimi życiami. No i teraz z tym chodzę. Z tymi rzekami słów, które się wylewały do mnie. Czy to pomaga, czy przeszkadza, nie wiem. Ale jest. W Nic co ludzkie jest dosłownie, bezpośrednio. Trzecia część Nic co ludzkie to przepisany na scenę fragment wielogodzinnego wywiadu, który zrobiłem z byłą więźniarką Auschwitz Birkenau, kiedy nająłem się jako wolontariusz do robienia takich wywiadów na potrzeby Muzeum w Oświęcimiu. I fragmencik tego wywiadu, który nagrywany był na wideo, pojawia się na scenie, na ekranie.

Przeważnie pisze pan na zamówienie, ale w sposób przewrotny. Jak chociażby pańskie miasto przyjęło "Testament Teodora Sixta"?

Ja chyba lubię pisać na zamówienie. Takie dobre zamówienie coś uruchamia. Motywuje strasznie. No bo ktoś mi zaufał. I jeszcze jest termin, to już w ogóle potwornie jest napędzające. I trzeba chodzić, myśleć w konkretnym kierunku. Ale jednocześnie jest chęć, żeby to zamówienie przerobić na swoje, żeby to jednak MOJE było, że to JA. No bo wtedy to ma szansę być prawdziwe. Chyba. Wszystko, co jest powiedziane ze sceny, brzmi bardzo donośnie. To, co się pisze w gazetach, w ogóle nie ma porównania z siłą przekazu scenicznego. W gazetach to wszystko niknie w jakimś obłędnym natłoku, w masowej codziennej produkcji gigantycznych ilości tekstów, które w większości przelatuje się wzrokiem. A tu jesteśmy face to face, tylko scena i ty, widzu. I musisz wysłuchać albo wyjść, co nie jest łatwe. Więc słuchasz. Więc ja cię nie bagatelizuję, nie lekceważę, ale jeśli już mam ten czas, że będziesz słuchał tych historii, tych słów, to chcę ci powiedzieć coś, co ma jakieś znaczenie, coś prawdziwego. Tak myślę. A jak w Bielsku-Białej przyjęli Sixta? Jest taka scena w Sikście, kiedy pojawiają się vipy z Urzędu Miasta i chcą przerwać spektakl, bo tu się nic nie klei i w ogóle to skandal, co się wyprawia w teatrze za ich, czyli miejskie pieniądze. A reżyser zgania ich ze sceny, krzyczy "Won!". No i ciekawi byliśmy, jak to przyjmą te prawdziwe vipy miejskie. I okazało się, że świetnie. Dostałem potem nagrodę od prezydenta miasta. Dla mnie to było strasznie ważne, bo to jednak pierwsze dziecko, pierworodny. Strasznie przeżywałem na początku wszystkie recenzje. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego koleżanka dziennikarka, z którą pracowałem jakiś czas biurko w biurko, tak brzydko, z taką pogardą straszną napisała, że to popłuczyny z moich reportaży czy jakoś tak. A przecież sam byłem dziennikarzem, to powinienem rozumieć! Cóż, człowiek tak szybko zapomina. Ale potem, już po tym dużym tekście Jacka Sieradzkiego w "Dialogu" o Testamencie, to jak mi znajoma, która pracuje w urzędzie, powiedziała, że ona wprawdzie osobiście nie była, ale wie od koleżanek, że nikt nie wie o co chodzi w tej mojej sztuce, czeski film, to już się nie przejmowałem w ogóle. No nie będę się chwalił, że znam też jedną fankę tego spektaklu, która była już na nim nie wiem, ile razy. I serdecznie ją z tego miejsca pozdrawiam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji