Artykuły

Zbyt daleka Taormina

173. Salon Poezji, wiersze Pierre'a de Ronsarda w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Tacy młodzi, tacy piękni, powszechnie tak bardzo lubiani - i tak ujmująco bezradni! Wręcz rozkosznie. Jak dzieci, co wczoraj złapały pion, a dziś podjęły marszrutę dookoła świata. Aneta Zając i Mikołaj Krawczyk, gwiazdki uroczo prostych, dla oka miłych, powszechnie wielbionych polskich seriali lekko kolumbijskich - "Na dobre i na złe", "Pensjonat pod różą ", "Plebania", "Klan" i wreszcie "Pierwsza miłość" - wspomagani przez wypełnionego bezcenną rutyną i spokojną mądrością nestora krakowskiego aktorstwa, Andrzeja Buszewicza - na zeszłym Salonie Poezji czytali wiersze Pierrea de Ronsarda. Kuśtyk, kuśtyk...

Rozkosznie było patrzeć na tę brawurową marszrutę. Ciepło się na sercu robiło przy słuchaniu dziewiczego ich czytania głośnego. Mówię o brawurze i dziewiczości, bo wcześniej wyszeptałem sobie pytanie: kiedyż to Zając i Krawczyk ostatni raz mieli na wardze sonet, czyjkolwiek sonet, niekoniecznie renesansowy? To, rzecz jasna, zagwozdka ściśle retoryczna.

Ale też cisnąłem pytaniem innym. Jak mam nie tylko was, ale głównie siebie przekonać, że tak, a nie inaczej o młodzieży aktorskiej pisząc - w istocie nie drwię, nie szydzę? Że nad dzisiejszym, na miłościwie panującej nam nowoczesności utuczonym spłaszczeniem smaku scenicznego - nie biadolę? Jak się zaklinać, iż nie łkam nad upadkiem aktorstwa, co szybkiej popularności łaknąc - stacza się na denko dekoracyjnej "ładniutkowatości"? Na jakie świętości przysięgać, że nie szlocham, jeno uśmiecham się ciepło? Uwierzcie - nie drwię, nie szydzę, nie łkam. Ja tylko próbuję jakoś przeżyć pamięć

o zeszłym niedzielnym poranku. Dlatego odsuwam ciemności. Odsuwam - o, krzepo ma! - mocą starczej wyrozumiałości.

Zając i Krawczyk... Nie wdającsię w precyzyjne analizy semantyczno-stylistyczne powiem, iż w serialach, w których są uroczymi błyskotkami, bohaterowie nasi o miłości gadają z grubsza tak lotnie i tak odkrywczo: "Cześć... Hej... Zabujałem się... No co ty?... Tak... No i?... No i może skoczymy na browar?... Dobra...".W rytmie, w melodii (raz tych nie do zapomnienia - naturalność wprost z życia wzięta! Czyż nie? I tkwi też tam duża dawka "tajności" bycia dziś nowoczesnym chłopakiem i dziewczyną szaloną... Mój Boże - co to komu może szkodzić? Zaiste - nic nikomu.

A u Ronsarda? Jak u niego ma się sprawa z frazą nie do zapomnienia?

Przykład pierwszy z brzegu, okruch z II księgi "Amours". "Gdy zachwycony chłonę twą piękną twarz,/ Widzę w twych oczach nie wiem jaką biel,/ Nie wiem jaką czerń, która pobudza we mnie całą krew,/A ta aż do serca z żyły do żyły przepłynie". Co z tym? Komu i w czym szkodzić to może? Również - nic nikomu. Czyżby więc między cytowanym zdaniem Ronsarda (tak, wyobraźcie sobie, że to jedno, tylko jedno zdanie), a naszym kolumbijskim, jakże ciekawym: "zabujałem się..." - w istocie nie było większej różnicy? Na to wychodzi. Dziś - na to.

I trudno o zdumienie. Jak myślicie, w ilu polskich szkołach teatralnych na zajęciach z sonetu studenci słyszą od nowoczesnego pedagoga: "Mówiąc sonet - bądźcie sobą! Pozostańcie naturalni! Gadajcie jak wżyciu! Mówcie tak, jak nowoczesny chłopak zagaduje szaloną dziewuchę! Odświeżcie starą formę!" I mówią tak. Odświeżają. Gdzie nie zastrzyc uchem, wszędzie szczere: "zabujałem się!".

Tu Ronsard, szesnastowieczna Francja i liryka, co była, co jest idealnym ucieleśnieniem poetyckich konceptów grupy "Plejada" - a tu Zając i Krawczyk, co ufają w moc bycia zawsze i wszędzie fajnym faciem i szaloną babeczką. Tu zdania, które wymagają tętna obcego ulicy dzisiejszej, litery, co pragną oddechu wielkiego jak oddech poławiaczy małży - a tu kuśtykające zabujanie się. No i poszło.

Wzruszająco bezradnie bujali się ledwie po naskórkach liter Ronsarda. Tylko liter. A gdzie słowa? Gdzie zdania, wersy? Gdzie smak, ciepłota, miękkość, zapach sonetu całego? Dekoracyjni, mili, uśmiechnięci, na czasie. I bezradni wobec formy, co się objawiła w XIII wieku na Sycylii. Nieobecni w recytowanych rytmach. Zawsze obok. A gdyby tak w środku lekcji wiersza klasycznego cisnąć nimi o plażę Taorminy? I gdyby musieli, za małżami w turkusowych wodach nurkując, sonet Ronsarda w głowach wyszeptywać tyle czasu, ile trwa zejście na dno i powrót do powietrza? Jak by wtedy mówili na głos?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji