Artykuły

Witaj w klubie!

Studenci czwartego roku Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni w ramach swojego spektaklu dyplomowego przedstawili dramat Artura Pałygi "Szwoleżerowie". Nad ich działaniami czuwał reżyser spektaklu Grzegorz Wolf, pedagog Studium i aktor Teatru Miejskiego w Gdyni.

Swoją prapremierę sztuka Artura Pałygi miała w 2011 roku - w Teatrze Polskim w Bydgoszczy (na zamówienie którego zresztą sztuka została napisana) "Szwoleżerów" wyreżyserował Jan Klata. Przedstawienie zostało przyjęte raczej chłodno, sam zaś dramat był mocno krytykowany. Zbiorowym bohaterem "Szwoleżerów" Pałyga uczynił środowisko polskich żużlowców: zawodników z ich trenerami, kibicami, żonami i kochankami. Banalny pomysł fabularny (wypalony zawodnik zmaga się z demonami, w tle obraz żużlowego piekiełka) miał odmalowywać w pełnej krasie symbol naszej polskiej tożsamości - czyli żużlowca właśnie. Dlaczego jego, a nie na przykład piłkarza czy skoczka narciarskiego? Według autora dramatu postać zawodnika uprawiającego "czarny sport" jest kwintesencją naszego nadwiślańskiego jestestwa - buńczuczności, brawury, gotowości do podejmowania walki samobójczej. Tak, "dzwon", nieuchronny punkt niemal każdej żużlowej biografii (czyli zderzenie z barierą otaczającą tor, kończące się często śmiercią lub trwałym kalectwem) definitywnie wpisany jest w nasze polskie losy. Przy okazji Pałyga postanowił odmitologizować środowisko polskiego żużla i zerwać z dotychczasowym wizerunkiem jego zawodników - niezbyt rozgarniętych chłopców z blondynką po zawodówce pod pachą, dla pieniędzy gotowych na wszystko. A do tego wszystkiego - jeśli komuś byłoby czegoś w "Szwoleżerach" za mało - autor dramatu postanowił dodać do swej opowieści o Polsce i dzielnych potomkach chłopców spod Samosierry szczyptę metafizyki.

Niestety, po premierze "Szwoleżerów" Jana Klaty okazało się, że mimo dobrych chęci i szlachetnych deklaracji powstał tekst pełen pseudofilozoficznych i pozorujących egzystencjalny dramatyzm mielizn, których nie zakamuflowały ani talent inscenizacyjny reżysera, ani talent aktorski bydgoskiego zespołu. Sam zaś obraz żużlowego środowiska ani nie śmieszył, ani nie straszył. Ot, kolejny polski grajdołek - skorumpowany, wyrachowany i śmierdzący wódką.

Grzegorz Wolf i współtwórcy gdyńskich "Szwoleżerów" nie ingerowali zbyt mocno w tekst Pałygi, postanowili jednakże - co jest w kontekście spektaklu dyplomowego zrozumiałe - wzbogacić go o teksty piosenek. Dzięki temu inscenizacja zyskała naddatek w postaci partii musicalowych, podczas których aktorzy-dyplomanci mogli zaprezentować swoje wokalno-taneczne umiejętności. Niestety, w żaden sposób nie wpłynęło to (a mogło, o czym później) na jakość obrazu odmalowanego przez Artura Pałygę w "Szwoleżerach". Jest on wciąż tak samo ciężkostrawny - gdyński spektakl jest kolejnym na to dowodem.

Akcja gdyńskich "Szwoleżerów" rozgrywa się w (mocno) biało-czerwonej przestrzeni. Nad sceną wisi transparent z napisem "Memorial Fest", pod nim umiejscowione są biało-czerwone trybuny, centrum sceny zajmuje motocykl. Tylko po co ta "polskość" w scenografii, skoro spektakl nie skupia się w ogóle na paralelizmach żużla i naszej narodowej tożsamości? Owszem, u Klaty porównań takich było sporo; gdyńska inscenizacja to raczej karykaturalny obraz żużlowego świata i jego obyczajowości. U Klaty sceny z dziewczynami zagrzewającymi do walki swoich chłopców parodiowały "Noc listopadową" Wyspiańskiego, u Wolfa te same dziewczyny odtwarzają - po prostu - estetykę tanich festynów disco-polo.

W spektaklu Grzegorza Wolfa brak zupełnie metafizyki, o którą Klata - mimo wszystko - mementami się ocierał. Sceny z Fryzjerem słyszącym zmarłych (Przemysław Pawłowski) to w inscenizacji aktorów SWA jedynie galeria erotycznych póz na motorze i orgazmopodobnych westchnień.

Co więc pozostało? Żużel! Z całym dobrodziejstwem inwentarza, niestety. Niestety, bo trzygodzinny spektakl studentów SWA nie pokazuje widzom nic ponad stereotypowy, momentami oczywiście mocno karykaturalny obraz żużlowego światka. Chłopcy prężą w nim muskuły i miotają przekleństwami, dziewczęta z ochotą prezentują swoje fizyczne atrybuty, a w językowych akrobacjach niczym nie ustępują swoim partnerom. Oto jak przedstawia się polski żużel - panowie jeżdżą, a w przerwach balują, piją, podrywają, zdradzają i inkasują grube pieniądze. Ich partnerki (choć słowo "partner" jest tu dużym nadużyciem) balują, piją, podrywają, zdradzają i wydają u fryzjera pieniądze zarobione ciężko przez dzielnych żużlowców. W przerwach starają się "wychowywać" dzieci. Wszystko to oglądamy w akompaniamencie tandetnego disco (słowo daję, zatęskniłam za Klatą i jego hałaśliwymi Polish Hammers, którzy przygrywali bydgoskim "szwoleżerom"), czasem tylko przełamanego nutą równie tandetnego rocka.

Cóż, młodzi aktorzy nie mieli w inscenizacji tekstu Pałygi pola do popisu. Granie głupiej blondynki czy wulgarnego osiłka (a na takich niemal wyłącznie dzielą się bohaterowie gdyńskich "Szwoleżerów") nie wymagało uruchamiania wysublimowanych środków wyrazu. Co gorsza, w takim discopolowym sosie wszelkie próby wyjścia poza schemat i zagrania "dramatycznie" wypadały bardzo źle. Przykładem tego jest postać Łukasza Złamanego. Grający go Tobiasz Cytrowski próbuje wydobyć swego bohatera z wora karykatur, lecz jego starania dają efekt odwrotny - "uwrażliwiona" postać nabiera cech bohatera rodem z taniej telenoweli.

Są w "Szwoleżerach" momenty (lecz niestety jest ich kilka zaledwie), w trakcie których spektakl przybiera formę autoironicznego wodewilu, jak w świetniej piosence psycholożki Joli, zagranej z dużą charyzmą przez obdarzoną mocnym, charakterystycznym głosem Agnieszkę Brenzak. To pokazuje, że gdyby zespół poszedł tym tropem - potraktował "Szwoleżerów" jako materiał na wodewil po prostu, bez niepotrzebnego dramatyzowania, bez silenia się na obrazoburczość, efektem ich pracy mógłby być całkiem niezły spektakl. A tak, niestety, wszystkiego tu za dużo - szpagat obok próby samobójczej, disco-polo obok próby wiwisekcji męskiej duszy. W dodatku - nie wiedzieć dlaczego! - spektakl powtarza błędy Klaty, wprowadzając w swoje ramy wyjątkowo nieudane elementy bydgoskiej inscenizacji. Przykład pierwszy z brzegu to "Summertime" i "Zegarmistrz światła". Cover kołysanki George'a Gershwina (wersji wykonywanej przez Janis Joplin) kompletnie tu po prostu nie pasuje. Tymczasem piosenka Tadeusza Wożniaka, hit karaoke od Międzyzdrojów po Krynicę Morską, sprawił, że w końcówce spektaklu ostro zapachniało grillowaną kiełbasą i wygazowanym piwem.

Przyjemnie było po wyjściu z Teatru Muzycznego odetchnąć świeżym morskim powietrzem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji