Artykuły

Nie-Boska na flecie

Teatr jest dzisiaj instytucją trochę staroświecką i często atakowaną. Traktowany poważnie nie potrafi zaspokoić zainteresowań kulturalnych współczesnego człowieka. A jednak posiada jakieś niezbadane jeszcze do końca złoża atrakcyjności. Przed trzema laty aktywność intelektualna środowisk studenckich objawiła się niespodziewanie w formie teatralnej. Nie estrady poetyckie ale właśnie teatrzyki stały się manifestacją buntu i niepokoju pokolenia. Jest to jedno z najciekawszych zjawisk kulturalnych ostatnich lat. Ani w prozie, ani w poezji reakcja na akademizm artystyczny i na konwencje pewnych tematów, pojęć, systemów nie była tak gwałtowna, drastyczna, jednoznaczna. Wydaje się, że samo zjawisko teatru akademickiego i konwencjonalnego także nie potrafiłoby wywołać podobnej reakcji. Ale teatr mógł stać się równocześnie namiastką działania społecznego, tworzył pewną wspólnotę zainteresowań i poglądów, otwierał bogatszą perspektywę aktywności. Wreszcie nie ograniczał swobody artystycznej, jego dyscyplina jest ostra ale elastyczna. Jednym gestem podaje całą wiązankę swych możliwości: muzyka, plastyka, aktorstwo dopuszczają - w marzeniach przynajmniej - nieskończoną ilość wzajemnych stosunków, dają nieograniczoną szansę wrażliwości, pomysłowości, artystycznym temperamentom.

Najważniejsza wszakże wydaje się tutaj bluszczowatość teatru wobec literatury. Teatr - o czym zapominano często - pozwala przeżywać misterium walki. Jego struktura jest dramatyczna. Można wystawiać jakiegoś autora bałwochwalczo i solennie, ale można też przedstawić walkę, jaką toczy z nim artysta. Można drwić z jego świętości i wypaczać jego idee, wmawiać mu swoje własne zainteresowania i decyzje. Gdy autor jest dostatecznie silny i jego tekst potrafi się bronić, wynika z tego doskonała zabawa. Obawiają się jej natomiast autorzy współcześni, niezbyt pewni swej siły, powagi i racji. Domagają się od teatru wierności, żądają, aby wspierał ich pietyzmem a nie samym swym istnieniem, samym zaproszeniem do wspólnej dyskusji.

Dla teatrów studenckich ta marnowana dotąd szansa stała się atrakcją główną i niemal jedyną. Wykorzystać autora, ale nie ulec mu. Zawsze, za jakąkolwiek cenę utrzymać swoją suwerenność. Podświadomie wyczuli, że mówiąc na przekór jest się zawsze bliższym prawdy. Dlatego nie zainteresowała ich estrada poetycka ale teatr - sztuka komentarza, albo kabaret - szkoła drwiny.

Przy tym wszystkim nie spodziewałem się, że Teatr 38 wystawi kiedyś "Nieboską komedię" Krasińskiego. Przed trzema laty rozpoczęli Adamovem, potem przyszedł Beckett, Ghelderode, Vailland, Audiberti, znowu Beckett. Beckett, Dante, na koniec Adamov. Teatr 38 był jedyną sceną - nie tylko studencką! - zaprzedaną, zdawałoby się, ostatecznie nowoczesnemu dramatowi francuskiemu. Jego poetyce tragicznej i szyderczej. Jego wizji świata, rozbitego, pozbawionego celu, poszukującego sensu. Przygarniali do siebie przede wszystkim autorów-sojuszników, którzy wraz z nimi potrafili nienawidzić i drwić, którzy jak oni odczuwali nonsens i lęk. Krasiński nie zapowiadał się takim sojusznikiem. Na ankietę "Życia Literackiego" pytającą o stosunek do twórczości tego poety, Krygier, twórca i kierownik teatru, odpowiedział banałem o nieufności dzisiejszej młodzieży, dodając, że jej obroną a zarazem kryterium stosunku do świata jest absurd. I ani słowa o tym, jaki to ma mianowicie związek z Krasińskim.

Powiem szczerze: Krasiński wydawał się w teatrze studenckim niemożliwy - jako podmiot czy jako przedmiot przedstawienia. W nim samym jest zbyt wiele treści, by mógł pomieścić jeszcze treść obcą. To są przecież znakomite ramy historiozoficzne, w których teatr - jak latarnia magiczna - musi wyświetlić aktualny obraz. Nie ma tu miejsca na spory i podrwiwanie, na absurdalną zabawę. Trzeba wybrać własną tezę jak barwę światła, rzucić wiązkę promieni na ekran dramatu, a obraz pożądany wystąpi w całej plastyczności. I Krygier musiał wybierać, ale jego lampa projekcyjna zabłysła nieoczekiwanie.

W programie powołano się na jakąś wypowiedź prof. Kleinera o muzycznej kompozycji "Nieboskiej". Wypadło to dość mętnie. Ale na afiszu teatralnym wystylizowanym po Koźmianowsku zapowiadano wyraźnie: << "Nieboska komedia", dramat z baletem Zygmunta Krasińskiego" >>. Tak więc z dwóch pierwszych części usłyszeliśmy tylko fragmenty wstępów, resztę odtańczono. Ładna zabawa! Mówić o muzycznej kompozycji dramatu, odwracać się z niechęcią od "natłoku problemów walki społecznej, konfliktów klasowych, postawy bohatera romantycznego wobec świata", w których "ginęły wartości formalne, czysto sceniczne sztuki" - a potem zaczynać dramat dopiero od tej sceny, gdy na plan pierwszy występuje i walka społeczna, i konflikt klasowy, od momentu, gdy Przechrzta zostaje wysłany przez Pankracego na pamiętną rozmowę z Henrykiem. Po tej operacji został już przecież z "Nieboskiej" tylko dramat historyczny i społeczny. Nie dramat - społeczna i historyczna komedia.

Wbrew zapowiedziom Krygier nie odwrócił się od najistotniejszej problematyki "Nieboskiej", tej, nad którą pracował Schiller, i która przez wiele lat powojennych nie dawała nam spokoju. Z której swój niepokój lęk czytać mogło całe stulecie europejskie. Krygier okazał się tylko tego lęku czytelnikiem ostatnim. Wiemy, znamy, powiada - i co z tego? Wizje społeczne Krasińskiego zeszły dziś do rzędu komunałów. Nie wierzycie? Posłuchajcie.

I rzeczywiście tego trzeba słuchać w małej salce Teatru 38. Hrabia Henryk wędruje po obozie rewolucji - ale kwestię chóru rzeźników czy lokajów mówi do niego młoda, malowniczo ułożona dziewczyna. Krygier nie jest pozbawiony bezczelności i tupetu, tym sposobem można położyć każdy tekst. W tym rzecz jednak, że tekst Krasińskiego nie zostaje położony. Traci patos i grozę, odjęto mu ton wieszczy. Słowa odzyskały swój sens i znaczą tylko tyle ile znaczą. Mają wartość komunału. Albo wartość poezji - drwiącej, przekornej, dwuznacznej.

Może tak trzeba istotnie. Powiedzieć sobie wreszcie, o ile więcej wiemy dzisiaj niż Krasiński i nie oczekiwać od niego objawienia ani wsparcia. Takie objawienia aktualności przeżywaliśmy na premierze "Dziadów" czy "Kordiana", marzyliśmy o tym, że "Nieboska" przemówi ze sceny jeszcze silniej, jeszcze bardziej wstrząsająco. Jestem przekonany, że - wystawiona w tym roku przez Korzeniewskiego w teatrze Dejmka - nie przemówiła w ten sposób tylko dlatego, że czekaliśmy zbyt długo. Ale Krygier and his band nie okłamywali się i nie oczekiwali niczego. Ich świadomość historyczna nie potrzebuje romantycznej oprawy ze skóry klasyka. Mają zaufanie do swojego braku zaufania i do swego sceptycyzmu. Krasiński nie jest im potrzebny po to, aby utwierdzać w nich wiarę albo niewiarę w rewolucję czy w Boga. Natomiast bardzo chętnie patrzą na świat jak na błazeńską przebierankę. Hrabia Henryk (Andrzej Skupień) i Pankracy (Zbigniew Horawa) występują ubrani w domino pajaca. Pankracy przychodząc do Henryka wręcza mu na czas rozmowy połowę swojego fletu. Tu nie rozstrzyga się historia świata, ale świat daje jeden ze swych znakomitych koncertów - tym razem rozłożony na dwa instrumenty.

Na pewno taka "Nieboska" jest błazeńską zabawą i mówi więcej o wykonawcach niż o autorze. Ale dlatego mają oni właśnie swój teatr. Aby pokazać siebie - i Krasińskiego tylko takiego, jakim go widzą i czują. Nie ma w nim powagi historiozoficznej. Byłaby tylko komunałem, gdy nie daje się dość własnych treści, by schemat komunału ożywić, a także gdy zbyt wiele rozmaitych treści można podstawiać i - dewaluować. Nie ma też historycznego konfliktu dwóch typów ludzkich, dwóch osobowości. To nie osoby przecież stają naprzeciw siebie, ale pajace sił, które poza nimi działają i rządzą, pajace komunałów, pajace historii.

Czy w takim odczytaniu dramatu Krygier nie ma racji? Ależ ma, oczywiście. I ma szczególną rację wobec Krasińskiego, u którego - jak u żadnego z romantyków - właśnie siły historii determinują bohaterów. I sama historia wstępuje na scenę, by odegrać swój dramat komunałów. Obawiam się, że Krygier pokazał wreszcie "Nieboską komedię" taką, jaka ona jest istotnie. Puste naczynie, którego nie napełnił własną sytuacją i własnym niepokojem. Nie napełnił - na przekór wszystkim, którzy szukali tam treści, konfliktów i dramatów. Ale czy nie - na przekór sobie? Na przemian gra na nosie i na flecie, bawi się - czy zabawka nie składa się jednak z lontu i dynamitu. Cicho. Niech się bawi. Tym bardziej, że z zespołem zgrabnym i zgranym.

Po poprzednich przedstawieniach pisałem zwykle, że ciekawe ale bywa trochę nieporadne. Dziś nie ma miejsca na taki zarzut. W całym przedstawieniu nie została ani jedna biała plama, pusta, nieciekawa aktorsko, wyraźnie puszczona. W tym maleńkim zespole zadziwiają jeszcze kombinacje sceniczne: Barbara Jasińska i Irena Wollen - to chór a zarazem dziewice. Mieczysław Janowski to Przechrzta i Orcio. W tej swobodzie aktorskich przemieszczeń kryje się także ich niezależność, świeżość i złośliwość. Nie ma tu organów, na których grywać się zwykło narodowe dramaty. A więc dalejże z fletem pajaca - przeciwko basom historii, przeciwko kadencjom indywidualizmu. Oto szopka życia. Szopka, istotnie. I tak długo można w niej ukryć się bezpiecznie, tak długo nie widzieć innej "Nieboskiej komedii", dopóki nie wkroczą tam z kijami autentyczni miejscy pachołkowie. Już się ich nie boicie? A może to, że się ich nie boicie, jest jeszcze jednym kogucikiem złośliwie wyciętym na flecie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji