Artykuły

Dirty aquaplaning

Spektakl skłania przede wszystkim do myślenia o konwencjach. Burleska, kabaret, commedia dell'arte? Można zgadywać w nieskończoność. Pewne jest tylko jedno - to wytrajkotana niczym reklamowy dopisek o lekarzu i farmaceucie zabawka na dwoje aktorów, Barbie, Kena, minibasen, pomidory, czerwoną farbę, nóź kuchenny i markowy syntezator.

Po premierze mam lekkiego doła. Mówienie o dole ma sens, skoro rzecz dzieje się w piwnicznej izbie, a "Gałgan" to teatr ponury i w każdym sensie nieczysty, sponiewierany. W pierwszej minucie wspomniałem sceniczne performanse Daria Fo, artysty-furiata, oskarżającego świat słowotokiem drwiny i szyderstwa - byłoby coś na rzeczy, tym bardziej, że od czasu do czasu aktorzy wygłaszają uwagi na stronie o Czechowie, Freudzie itp. Więc metateatr, metadyskurs - dzieło i przyglądanie się dziełu, spektakl i dekonstruowanie jego warstw znaczeniowych.

Jednak, interpretując zamiar dramaturga, właściwiej byłoby rzec - miało być obscenicznie, a też nie było. Choć byłem po raz drugi w życiu molestowany na widowni. Tym razem przez nagą damską stopę w rozmiarze mniej więcej 38. I - szczerze - tylko ten moment zapamiętam na dłużej. Stopa bowiem była ruchliwa, zimna i mokra, więc pobudzająca do marzeń (to chyba w trakcie spektaklu niedobrze). Reszta nie pobudzała. Nawet reszta szczupłej i dość zgrabnej Marii Kani (Ona) w czarnej bieliźnie. Reżyserka Ewelina Marciniak rozchwiała bowiem równowagę pomiędzy zawierzeniem postaci, do czego przekonywała narracja, a licznymi banalnymi żartami o algorytmie "my, kobiety" oraz ściąganiem gatek czy tą Kamasutrą owej niezbyt Gombrowiczowskiej stopy.

W sumie przedsięwzięcie artystyczne Wrocławskiego Teatru Współczesnego jest niezbyt skomplikowane i da się streścić w kilku zdaniach. Oto ona w gigantycznej baletowej tutu, przypominającej dół ślubnej sukni, i w dresowej bluzie - jak Masłowska w swoim głośnym klipie. Oto on schowany pod szmatą niczym mały chłopczyk, skrywający przed światem obsesje i imaginacje. Niemal każdy z nas budował takie światy-namioty, w których ukrywał się przed złem i lękiem. Ona rozdygotana histerycznie, z dłońmi umazanymi farbą-krwią, podrygująca w foliowym baseniku, on w przyciasnym garniturku i ciemnych szkłach - bawi się klawiszami niczym Stevie Wonder.

Prędko okazuje się, że to jednak ani komunizujący Fo, ani nawet hipsterski, antymieszczański dirty dancing, lecz polscy urodzeni mordercy. Coś, co jest potworną biografią, złożoną przez Jarosława Morawskiego z dalekich ech monologu Molly z Ulissesa, okruchów filmów Kędzierzawskiej, prozy Rotha czy groteskowych eksklamacji bohaterek reality show Jerry Springera. Ni to panna młoda, ni dresiara, taplając się w foliowym aquaparku, opowiada historię Gałgana, swego dotkniętego ślepotą brata, który od maleńkiego wikła się w niejasne relacje erotyczne z matką i córką. W pauzach gniotą lub pogryzają pomidory, żeby krwawy horror rodzinny wyszydzić, bowiem Gałgan przyczynia się zarówno do śmierci matki, jak i zniknięcia ojca.

Dla bywalców kin i czytelni rzecz to nienowa. Jednak seks w polskim teatrze to wciąż jest albo Golgota, albo piknik. Dlatego bardzo mnie ucieszyła próba osobistego molestowania. Spróbowałem nawet wejść w bliższą wzajemną relację cielesną, ale panna odegrała budzenie chuci, leciuteńko się zachwiała i dała nura do basenu. Ten basenik w ogóle jest intrygujący. Państwo figlujący ze sobą piosenkowo (Gałgan daje czadu jako pianista i wokalista) i choreograficznie co i rusz wpadają do basenu i wypadają zeń. Podłoga w try miga robi się mokra jak cholera, widzów oblewają fontanny wody, lakierki Gałgana (On - Grzegorz Dowgiałło) ślizgają się, wszak nie mają ABS-u, stąd aquaplaning. Mentalny także.

Bo czymże jest ten basenik? Czasem fosą, którą Ona próbuje odgrodzić się od rojeń Onego/Gałgana o zbliżeniu. Czasem, kiedy zapada w toń całym ciałem, zda się, że to wody płodowe, w których chce schronić się przed teraźniejszością, jakby prosząc, by historia się nie rozwinęła, by nie zdarzyła się żadna przyszłość albo by była to przyszłość bez winy. To znów akwenem, w którym walczą ze sobą jej plastikowi superbohaterowie - matka-może-Barbie i ojciec-może-Ken. Superistoty, lecz nie ludzie. Zabawki jej życia, które nie przysporzyły dziewczynie niczego prócz lęków i porzuceń.

Paraerotyczne skecze odgrywane przez oboje bywają tak groteskowe, że po prostu śmieszą widzów. Stąd częste chichoty. A - myślę - mogło być porażająco. Pytania o granice człowieczeństwa oraz o wolność ludzkiego ciała bywają w naszej epoce fundamentalne. W spektaklu są mocno ograniczone - nabrały kształtu wręcz żartobliwego. Niestety, nie jest to śmiech Nietzschego, lecz zgrywa z niczego. To że zdarza się brykać młodziakom z matkami, wiemy. Co druga pornostrona ma linki z bzykaniem matki kolegi z klasy. Tylko jeśli nie jest to opowieść w stylu Mike'a Nicholsa czy choćby wspomnianej Masłowskiej, mnie to jakoś nie śmieszy, ani nie podnieca.

Chwalę aktorów. Półtorej godziny w chłodnej wodzie to wyczyn. Doceniam talent muzyczny i aktorski Dowgiałły. Może po prostu warto było mu zrobić recital. Basenik przeniósłbym przed wejście do Współczesnego. Okoliczne dzieciaki miałyby frajdę, gdy przyjdą upały.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji