Artykuły

Domatorek niespełnione marzenia

"Szklana menażeria" to naprawdę dobry, dojrzały debiut Jacka Poniedziałka w roli reżysera. Jednak za świetnymi dialogami poczułem niewykorzystany potencjał, który kryje w sobie ta wzruszająca historia o niespełnieniu i rodzinnym piekle.

"O rany boskie!" - usłyszałem za plecami. "Czy każdy przy wyjściu zabiera woreczek ze śmieciami?". Ciche chichoty i szepty. Stoimy na scenie teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Dokładnie na samej scenie, chociaż jeszcze tego nie wiemy. Wprowadzono nas przez małe drzwiczki przy teatralnym bufecie. Mamy za sobą kilka długich i słabo oświetlonych korytarzy. Po kolejnym zakręcie pod nogami zaczyna coś chrupać i szeleścić. Rozglądamy się: obok szaroniebieskich ścian całe stosy zużytych metalowych puszek, pustych paczek po papierosach, opakowań po chipsach, słodyczach i innych niezbyt zdrowych smakołykach. "Ale rozpierdol!" - komentuje ktoś z przodu. Czy to już część scenografii, czy po prostu niezbyt ładne obrazki z zakulisowego życia? Chwila niepewności, po której uruchamia się projektor. Na tejże odrapanej ścianie widzimy czarno-białą kronikę z powojennej Warszawy. Bieda, szaroburość i handel wymienny. Tylko dzieciaki jak gdyby nigdy nic bawią się własnoręcznie zrobionymi łukami.

Nie wiem, co dokładnie realizatorzy chcieli osiągnąć, zestawiając tę projekcję ze śmieciową aranżacją. W jaki nastrój mieli nas wprowadzić? Czy chodziło tylko i wyłącznie o pokazanie ubóstwa minionej już epoki i zestawienie jej z naszym konsumpcyjnym szałem?

W swojej wersji "Szklanej menażerii" Jacek Poniedziałek nie stara się narzucać tropów interpretacyjnych i skąpi nam odsłaniania motywów, jakie nim kierowały. Może oprócz tych rodzinnych. Plakat do spektaklu to stare zdjęcie ojca artysty. Ta sama fotografia stała się częścią scenografii. Wisi w małym, zaniedbanym mieszkanku wśród skrzypiących mebli, zakurzonych książek i niespełnionych pragnień domowników. Amanda, Laura i Tom. Samotna matka z synem i córką. Czwartym "lokatorem" jest wspomniany już ojciec. Jak to często bywa w dramatach rodzinnych, odgrywa swoją rolę nie pojawiając się na scenie. Pod koniec przedstawienia poznamy jeszcze jedną osobę - Jima, kolegę Toma z pracy.

Jacek Poniedziałek tłumaczył podczas konferencji prasowej, że z bohaterami "Szklanej menażerii" łączą go wspólne "historie i przeżycia". Więc była szansa, że w ślad za autorem zaprosi nas na seans publicznej psychoterapii i prywatnych rozrachunków z dzieciństwem. Ale nic z tych rzeczy. Reżyser pozostał uczciwy wobec oryginalnego tekstu - być może nazbyt uczciwy.

Jak wiadomo, "wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób". Piekło familii Wingfieldów utkane jest z frustracji, niespełnionych marzeń i mrocznych prognoz na przyszłość. Matka (Grażyna Misiorowska) wciąż żyje wspomnieniami z lat swojej młodości, kiedy to bawiła wśród najzamożniejszych plantatorów Missisipi. Mężczyźni ścielili się u jej pięknych nóżek, a ona, beztroska i lekkomyślna, wybrała Jego. Był uroczy. Jak się szybko okazało, "tylko w tym był doskonały". Dużo pił i wkrótce opuścił rodzinę, zostawiając dwoje dzieci.

Od tego czasu minęło prawie trzydzieści lat. Dzieci wyrosły i teraz same muszą stawiać czoła dorosłemu życiu. Kiepsko im to idzie. Tom (Sylwester Piechura), każdego rana budzony sakramentalną formuła "wstań, Słoneczko, i świeć", zmuszony jest utrzymywać rodzinę, chodząc do znienawidzonej pracy w hurtowni. Podczas kolejnej kłótni zrozpaczony krzyczy do matki: "Czy ty nie widzisz różnicy między tym, co robię i tym, co chciałbym robić?". Jedyną jego ucieczką są wieczorowe wypady "do kina". Z takich wypraw wraca dopiero w nocy i najczęściej niezbyt trzeźwy. "Proszę cię, tylko nie zostań pijakiem" - zaklina go matka.

Jednak jej prawdziwym zmartwieniem jest starsza córka Laura (Grażyna Rogowska). Niezgrabna, bojaźliwa, krucha jak jej kolekcja małych szklanych zwierzątek. Przez większość czasu siedzi w domu i poleruje swoją szklaną menażerię. Ukrywa fakt, że dawno już nie chodzi na kursy maszynistek, ponieważ na pierwszym sprawdzianie zwymiotowała ze stresu. Rzecz jasna, jej stosunki z mężczyznami też się nie układają, co szczególnie denerwuje matkę. Ta ostatnia ponad wszystko pragnie wydać córkę za mąż. W tych planach Laura bywa zarazem okrutna i żałosna: "Moje poświęcenie zrobiło ze mnie wiedźmę, którą nienawidzą własne dzieci". Chwyta się każdej możliwości. Jedną z nich mimowolnie staje się Jim (Leszek Malec). Stuprocentowy Irlandczyk i była gwiazda szkolnych musicalów.

W takim oto kotle gotuje się nasza historia. Może niezbyt wstrząsająca, lecz do bólu szczera i przenikliwa. Jacek Poniedziałek daje wybrzmieć tekstowi Williamsa i ta pokora zasługuje na pochwałę. Choć w warstwie wizualnej podobna dokładność i dosłowność bywa czasem zbędna. Nie chodzi mi tu o scenografię. Widać że Michał Korchowiec, dbając o detale, odwalił kawał dobrej roboty, zbierając i układając w przestrzeni gry te wszystkie artefakty minionych czasów. Chciałbym jednak więcej scenicznych metafor, ukrytych znaków i symboli. Warto było nieco bardziej zaszaleć. Jak w scenie, gdy Laura w transie przytula się do lustra, zostawiając na nim ślady, a kiedy wchodzi matka, w mgnieniu oka przeobraża się w zupełnie inną osobę. Niestety zamiast podobnych obrazów w pierwszej części spektaklu jest zdecydowanie za dużo krzyku i płaczu, a druga zaczyna niepotrzebnie ocierać się o farsę. Mimo wszystko reżyserowi udało się najważniejsze - widzieliśmy żywych ludzi i współczuliśmy ich prawdziwym problemom. Myślę, że każdy ma swoją własną "szklaną menażerię". Więc wychodząc z sali po dwóch godzinach, nie bez przyjemności stwierdziłem, że chętnie bym tam wrócił.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji