Artykuły

Hotelowa czarna dziura

Miśkiewicz ma rękę do niemieckiego dramatu. To z niego wyprowadził swój teatralny styl, nauczył się współczesnej scenicznej narracji. Połączył ironiczne patrzenie na bohaterów z dotkliwym przeczuciem fragmentaryczności świata. Scena służy mu nie tyle do drwiny z nowoczesnych lęków, obnażania bezsensu byle jakiego istnienia, ile do testowania sposobu, w jaki można o tej katastrofie opowiedzieć.

Teraz na przykład udaje, że z pomocą tekstu Schimmelpfenniga opowiada dziwne anegdoty z hotelowego życia. Raz w ogóle nie mają puent, innym razem zostają z nich wyłącznie puenty. Oglądamy korowód egzystencjalnych błysków, który sam w sobie mógłby być tematem przedstawienia - kolejne sceny i bohaterowie przechodzący przez hotelowy pokój są jak paciorki nawleczone na teatralną nitkę i zaplecione w supeł. Biznesmen w podróży służbowej otwiera drzwi, jakaś para szykuje się do pośpiesznego seksu, pokojówka budzi sfrustrowaną życiem kobietę, filmowiec z narzeczoną wraca z bankietu, rosyjskie małżeństwo marznie w zimnym pokoju, impotent zagaduje swoją partnerkę opowieściami o kosmosie...

Reżyseria Miśkiewicza przypomina żonglowanie talerzem na czubku patyka. Jest karkołomnym zachowaniem równowagi między groteską a zapisem egzystencji. Rodzajowe scenki w mgnieniu oka skręcają w metafizykę, surrealizm wpełza przez szparę pod drzwiami. Reżyser stylizuje opowieść na upiorny film przyrodniczy o zagadkowym zachowaniu homo sapiens. Głos narratorki z telewizyjnego programu o żuczkach (czyta Krystyna Czubówna) zaczyna nagle komentować sceniczne zdarzenia. I z miejsca inaczej patrzymy na to panoptikum. Widzimy, jak ludzie pijani, zmęczeni, obcy w mieście, głodni byle jakiej miłości zagadują samotność, wariują od niej. Mają halucynacje albo po prostu pewnego ranka patrzą na siebie inaczej, z dotkliwą samoświadomością.

Osiemnastka aktorów Starego Teatru karkołomnie próbuje złapać życie za pysk: w mgnieniu oka, między zdjęciem jednego buta a drugiego. Uchwycić taki czas i stan emocjonalny, w którym nie chce ci się położyć i nie chce się donikąd obudzić. Rany egzystencji. Los człowieka po prostu.

Paradoksalnie to nie ludzie z ich żuczkowatym podobieństwem są tu ważni, ale sam hotelowy pokój. Inkubator samotności, szaleństwa, pustki. Machina tymczasowości. Czarna dziura, która zasysa. Obce pomieszczenie, które przechowuje ludzi nie wiadomo po co. Daje im miłość na godziny i sny na godziny. Cudzą miłość i cudze sny.

Pokój, który Barbara Hanicka zbudowała na scenie, z pozoru jest jak trzeba. Telewizor pod sufitem, landszaft na ścianie, symetryczne lampki nocne. Drzwi do łazienki, okno na ciemność, kaloryfer. Łóżko za szerokie na jedną osobę, za ciasne na dwoje. Ale wystarczy jeden reżyserski pstryk i hotelowa przechowalnia zmienia się w apartament iluzji. Pokój szybuje w inny wymiar, otwiera przestrzeń w inną galaktykę. Sufit staje się podłogą. Łóżko zjada jakiegoś bohatera, inny wchodzi w obraz, który z płaskiego staje się trójwymiarowy.

Miśkiewicz pokazał hotel nie tyle jako ludzki mikroświat, ile jako kosmos. Niemożliwy do uchwycenia w pędzie, rozszerzający się w nieskończoność, zmienny, nieobjęty. Bohaterów spektaklu dręczy obsesja ucieczki zeń do innego świata. I o dziwo, reżyser raz po raz taką szansę im daje.

Nie wiem, czy Miśkiewicz spędza tyle czasu w hotelach co Schimmelpfennig, a Schimmelpfennig tyle co ja. Ale obaj wiedzą, jak to jest, zaprawdę powiadam wam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji