Artykuły

„Dożywocie” w Teatrze Ludowym

Fredro wciąż pozostaje orzeźwiającym strumieniem estetycznej radości w naszej literaturze dramatycznej, strumieniem skutecznie rozpraszającym nudę i dziwactwa teatralnych produkcji. Kiedykolwiek pojawia się na arenie, oznacza to, że instynkt teatralny, otwarty na tradycję, i na współczesność, zarówno publiczności, jak i teatrów, nie umarł; zapowiada to satysfakcję teatralną. Oczywiście, zapowiedź nie zawsze się sprawdza.

Sukcesem jest przedstawienie Dożywocia Fredry w Teatrze Ludowym, o czym piszę, z ulgą i przyjemnością. W głowie się kręci od wspaniałości fredrowskiej sztuki, od przenikliwości i mądrości Fredry, a w sercu radość od kunsztu jego wiersza. Wielka to frajda grać takie arcydzieło. Taka sama z pewnością — siedzieć na widowni i delektować się pięknem słowa, ciepłem i wigorem humoru, komizmem sytuacji, typów i charakterów, obnażaniem głupoty ludzkiej, odsłanianiem załganego obyczaju.

Szkoda, że nie widziałem Ludwika Solskiego w roli Łatki, ale jak pisze Tadeusz Kudliński, grywal tę postać raczej nie po fredrowsku, lecą po molierowsku, to znaczy w tonacji okrutnej, ponurej satyry obyczajowej. Podczas, gdy podrwiwanie Fredry z wad, przywar i słabości zanurzone jest słonecznie w śmieszności wesołej, a nie szyderczej. Jego sztuka, wywiedziona ze smutnej zadumy nad światem „jest zarazem wybuchem najprzedniejszego humoru, jest jedną z najweselszych, jakie Fredro napisał” (Boy)

Zdaje się, że reżyser nowohuckiej inscenizacji Dożywocia Kazimierz Witkiewicz, znany przecież znakomity aktor, widział Łatkę Solskiego i nie za bardzo bronił się przed pewnymi reminiscencjami tamtej kreacji. A jednak Łatka Henryka Giżyckiego jest po fredrowsku psychologicznie bogaty, okrutny i bezradny, nabożnie zniewolony przez pieniądz i obłudnie czuły wobec uczestników rozpętanej przez siebie intrygi, płaszczący się po szczeniacka, śmieszny. Żałość sama i śmieszność.

Warsztat aktorski jest dla Giżyckiego mistrzowsko opanowanym instrumentem, służącym grze wypełnionej wnętrzem. Szczupła, przygięta sylwetka, czarny, sfatygowany surdut, nogi starczo zgięte w kolanach, stąpające ostrożnie, twarz o zwichniętej symetrii w okolicy ust, czujna, natężona niepokojem. Żałośliwie śmieszny. Wciąż mówi i gestykuluje, z iście chorobliwą alternacją. Bezbłędna dykcja, nie gubiąca niczego w wartkim nurcie akcji, w ootoko słów i melodii wiersza. Rytmika wiersza płynie wtopiona w wydarzenia, w dialog. Ostrość i pojękliwa czułość wygłaszanych kwestii. Cóż za sceny? Te pełne troski osłaniające zdrowie Leona. Te z Twardoszem. Ta, z której staje się natchnionym kaznodzieją, prawiącym najwznioślejsze morały. Ta, kiedy zamyka Leona z Rózią. Ta z lichwiarskimi umizgami wobec Rózi. Sprężystość, giętkość, stopienie wszystkich elementów gry w jedność spójnego, finezyjnego efektu artystycznego.

Partnerują Giżyckiemu na zbliżonym poziomie, aczkolwiek po swojemu. Andrzej Gazdeczka, jako Twardosz i Tadeusz Szaniecki jako Orgon. Monstrualna postać Twardosza o tęgim brzuchu i łysej wielkiej pale. Groźna postać. Po cóż mu płaczliwie paplać, jak to robi staroświecki już lichwiarz Łatka. Wgląda w papiery, rachuje, podpisuje lub odmawia podpisu. Jest już z przyszłego świata wszechwładnie panującego kapitału. Orgon należy do obu światów: i teraz, i potem zgodnie z obyczajem sprzedaje się córki dla poratowania kondycji materialno-społecznej rodziców. Pieniądz stał się wszystkim — napisze Fredro w Trzy po trzy. Będzie też o tym wiedział Słowacki, czemu da wyraz w Fantazym.

Mieliśmy więc i w naszej literaturze subtelnych autorów Komedii ludzkiej. Balzac wówczas nie był jedynym. Orgon jest pospolitym głupcem i łajdakiem, gotowym oddać młodziutką córkę w łapy starego lichwiarza. Jakby tym łajdactwem sprawiał przykrość Szanieckiemu, który swym talentem, ciepłem szlagońskiej sylwetki, rubasznością prosiaka, łagodzi jego handlowo-matrymonialny pomysł i usprawiedliwiał ekonomiczno-obyczajowym uwikłaniem. No, może to nawet w pewnym stopniu odpowiada niby filozoficznej Orgonowej apostrofie: „Świecie, ty stary krętoszu". Szaniecki mówi to tak pięknie i przekonująco, jak zresztą inne frazy Fredrowskiego wiersza, że postać Orgona sublimuje na podobieństwo niemal dramatycznej ofiary sytuacji bez wyjścia. Ze „szlachetnym” wyjściem spieszy już sam Fredro i dzięki komediowemu zbiegowi okoliczności nie dopuszcza, żeby Orgon postąpił jak Respekt u Słowackiego.

Do trójki protagonistów dostraja się warsztatową sprawnością i wyczuciem swej roli Adam Sadzik jako Filip. Nienagannie wpisują się w całość spektaklu Ewa Sąsiadek (Rózia), Marian Jaskulski (Rafał Lagena). Zbigniew Samogranicki (Michał Lagena), Zbigniew Gorzowski (Służącyc) Zbigniew Horawa (Żyd), Tomasz Poźniak (Skrzypek) i Jarosław Szwec (Żyd-Wekslarz).

Jeszcze słowo o dwóch aktorach, Leona Birbanckiego gra Krzysztof Wojciechowski. Doktora Hugo — Jerzy Hojda. Nie można im odmówić wielu walorów — interesującej sylwetki, głosu, dykcji, umiejętności bycia na scenie. Odnosi się to i do przed nimi wymienionych artystów. A mimo to… Można by nawet uszy przymknąć, na jakieś niestaranności czy chropowatości w wygłaszaniu wiersza. Zastanawia co innego. Czy oni nie uwierzyli, że to wystarczy, że technika i rzemiosło to już pułap ich możliwości? Że można poprzestać na zewnętrznych. cyrkowych umiejętnościach tworzenia postaci, na ekwilibrystycznych sprawnościach ruchowych i mimicznych? Otóż, jeśli jeszcze nieco poprawią to rzemiosło i jeśli dopracują się osobowości (ludzkiej i artystycznej), jeśli wyposażą swą sztukę w parametry wewnętrzne, skrócą drogę do poziomu artystycznego reprezentowanego przez Giżyckiego i Szanieckiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji