Artykuły

„Droga wiodła przez Narvik”

Obchody 25-lecia ludowej ojczyzny raz jeszcze potwierdziły niedobrą sytuację w polskiej dramaturgii. Kilka konkursów literacko-teatralnych, ogłoszonych z tej okazji, spaliło na panewce. Jeden (Ministerstwa Kultury i Sztuki) nie przyniósł żadnej sztuki godnej nagrody, zamykając się kilkoma wyróżnieniami, w innym (stołecznej Rady Narodowej) zrezygnowano nawet z wyróżnień, a jeszcze inna podobna impreza (krakowski konkurs na widowisko plenerowe) nie doczekał się dotąd ogłoszenia wyników — chyba z powodu braku tak zwanego plonu konkursowego…

W tej sytuacji teatry polskie stanęły wobec poważnego dylematu: co grać z jubileuszowej okazji? Rozwiązań znaleziono kilka. Albo sięgnięto do lamusa sztuk dawniejszych — sprzed lat kilku lub kilkunastu, wydobywając (z powodzeniem!) na światło dzienne Dom pod Oświęcimiem Hołuja (Tarnów) czy Sprawę rodzinną Gutowskiego (warszawski Teatr Powszechny). Albo literaturę teatralną zastąpiono poezją i… piosenką, przyrządzając okolicznościowy montaż — jak Pieśń zwycięstwa w Teatrze im. Słowackiego. Albo wreszcie pomyślano o adaptacji — niezawodnej teatralnej desce ratunku.

Ciekawą inicjatywę wykazała tu scena nowohucka, biorąc na swój warsztat opowieść Ksawerego Pruszyńskiego Droga wiodła przez Narwik. Przypomnienie fragmentu historii, która stała u narodzin Polski Ludowej, pokazanie wycinka walk o tę Polskę na dalekich szlakach Europy, przypomnienie kształtowania się świadomości Polaków w tak zwanym kotle historii… I właśnie ukazanie owego formowania się — w trudnych warunkach walki i cierpień — ludzkich postaw pośród owej mieszaniny Polaków, ściągających pod daleki Narwik z różnych stron świata, było naczelną intencją zarówno adaptacji, jak realizacji scenicznej Drogi w Teatrze Ludowym.

Adaptator: Jan Skotnicki — zarazem reżyser spektaklu — pozwolił sobie nawet dla uwypuklenia tego procesu na pewne zasadnicze zmiany w literackim tworzywie, którym się teatr zainteresował. Rozbudował dwa główne wątki: zdrady Ziembińskiego oraz miłości Karin i Andrzeja. Choć praktyka to mocno dyskusyjna, zabieg ten okazał się potrzebny.

Bo, niestety, cała warstwa epicko-wojenna, stanowiąc miąższ i istotę opowieści, w znacznym stopniu dla sceny przepadła. Musiała przepaść. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że to, co zdołano z samych działań wojennych pokazać (poza bezustanną kanonadą, notabene wielce męczącą widza), było potroszę obrazkiem z cyklu „jak sobie mały Jaś wyobraża”… Łącznie z nietłumaczącym się logicznie „spotkaniem” na noszach rannego Polaka i rannego Niemca, spotkaniem przeniesionym z konieczności z sali szpitalnej w „plener”. Ale scena to — niezależnie od tła — jedna z najlepszych i jedna z najmocniejszych w „sztuce” i dla takich scen chyba w ogóle pokuszono się o trudną i ryzykowną (w sensie roboty literackiej) adaptację.

Aby stworzyć w niej jednolite, jako tako przydatne tło, wyeksponowano wspomniany tylko w książce Pruszyńskiego dom Karin, przydając mu wyglądu „piernikowego domku Baby Jagi”, Ten mini-budyneczek, w całej okazałości raz po raz wjeżdżający na scenę, pogłębia jeszcze owo wrażenie „małego Jasia”. Kłębiące się w filigranowych pokoikach żołnierskie postaci, rozchybotane ściany, spadające rekwizyty — wszystko to, przy bardzo realistycznym potraktowaniu scenicznego obrazu, nie ułatwia wczucia się w sytuację, w nastrój owych walk polskiego żołnierza pod dalekim północnym Narwikiem.

Toteż, pragnąc odciąć się niejako od samej niesprzyjającej w wytworzeniu właściwej atmosfery sceny (poza dobrą w pomyśle mapą, stanowiącą tło akcji), tym uważniej śledzi widz padające z niej — słowo. Nie jest ono zbyt bogate, ani zbyt głębokie; co więcej, dziś, po upływie ponad ćwierćwiecza, niekiedy brzmi nawet dość naiwnie czy szablonowo. I wreszcie nie zawsze — już z punktu widzenia roboty teatralnej — wypowiadane jest z należytym zrozumieniem i odczuciem, czy nawet z należytą dykcją.

A jednak właśnie aktorzy (oczywiście, za sprawą również reżysera) sprawiają, że sztuka Pruszyńskiego-Skotnickiego „bierze” widza, że śledzi się ją z zainteresowaniem, że jej bohaterzy są nam bliscy i sympatyczni, przyczyniła się do tego zapewne prostota, naturalność, z jaką realizatorzy zaprezentowali żołnierzy spod Narwiku. Od ról czołowych — Andrzeja Czeczela wnbsp;wykonaniu Tadeusza Włudarskiego (aktora, którego traci, niestety, Teatr Ludowy, na szczęście na rzecz… Krakowa, Teatru im. Słowackiego) i Karin Danuty Jamrozy (roli niemej, a jakże wymownej) po role najmniejsze — Grudy (Edward Bączkowski), Gromnicy (Lech Bijałd), Michałka (Mieczysław Franaszek) — chłopcy z Brygady Podhalańskiej są autentyczni, żywi, prawdziwi. Pokazują — w niedużych warstwach dialogowych — rozterką młodych ludzi, ginących na dalekiej Północy jak „kamienie przez Boga rzucane na szaniec”. Pokazują — już wtedy, w latach wojny z całą siłą krystalizujące się w psychice bohaterów dwa obozy ideowe. Pokazują wreszcie marzenia, pragnienia, obawy, rozterki, rozczarowania owych rzesz Polaków, ściągających tu z różnych krajów, by stać się „tylko posiewem, a nawet nie, tytko solą, jaka potrawie daje smaku. Tylko drożdżami, które nie dają opaść chlebnemu ciastu”.

Toteż, mimo że jubileuszowa, pozycja Teatru Ludowego nie jest wydarzeniem scenicznym, dobrze się stało, że w okresie bilansujących rozważań, tak silnie związanych z każdym rocznicowym wspomnieniem, nie brakło w Krakowie i akcentu z wojennej przeszłości narodu. Przeszłości tej niedawnej — lat ostatniej wojny, i tej nieco dawniejszej — walk w rewolucyjnej Hiszpanii, których akcenty bardzo silnie reprezentuje spektakl. Nie tylko poprzez dwóch bohaterów — uczestników walk pod Madrytem, ale też w owym kształtowaniu ideowych postaw ludzkich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji