Artykuły

Rozłożone, niezłożone

Grzegorz Wiśniewski zobaczył w sztuce Fredry — jak sam wyznał — gorzki obraz współczesnego świata podporządkowanego kultowi pieniądza. Jeżeli tak, to w niemal każdej sztuce Fredry można się dopatrzyć „kultu pieniądza”.

Oczekiwanie na spadek po majętnych krewnych, podejrzani opiekunowie zamożnych sierot, planowanie małżeństw połączone z zaglądaniem w hipotekę, mętne często interesy — toż to motor napędowy większości komedii hrabiego Aleksandra. Nie traktowany zresztą z przesadną uwagą; takie były realia świata, w którym Fredro się obracał, więc w takich umieszczał swoich bohaterów. Ponadto ów „kult” we fredrowskich czasach różnił się co nieco od współczesnego. Miły młodzieniec Leon Birbancki pieniądze miał, bo bogatym się urodził i pewnie familia Birbanckich od zawsze pieniądze miała. Gdy i się jest bogatym, zwykle kultu pieniądza się nie uprawia. Co prawda po „starciu miliona do szeląga” i sprzedaniu dożywocia Birbancki jest goły, ale nie przeszkadza mu to urządzać bibek, romansować z mężatkami, zajadać się ostrygami i łupać w karty. Zawsze może umrzeć jakaś ciotka i zostawić następny milion do starcia. Kult pieniądza (dość staroświecki — ta szkatuła do pilnowania!) uprawia, owszem, lichwiarz Łatka, ale z kolei wpędza go on w nieoczekiwaną matnię: nabywszy dożywocie Birbanckiego, musi o niego dbać. Pewnie gdyby nie zwroty akcji, musiałby go utrzymywać — bo ma dochód, póki Birbancki żyje. Druga ofiara Łatki, Orgon, decyduje się na istotnie dość obrzydliwy krok — sprzedanie córki lichwiarzowi w zamian za anulowanie długu. Ale czy to kult pieniądza? Gdy się pożycza, trzeba oddać, i to z procentami. W każdym banku można zapoznać się z tą przykrą prawdą. Współczesny kult pieniądza polega raczej na zdobywaniu tegoż, a nie na niefrasobliwym jego traceniu ani dość nieudolnym odzyskiwaniu.

Rzeczywistość stworzona przez reżysera nie jest zresztą, wbrew owym deklaracjom, przesadnie drapieżna. Na scenie panuje raczej nastrój melancholii, podkreślony burobrązową w tonie dekoracją, przedstawiającą obszerne wnętrze niebogatego hotelu. Owa melancholia dość korzystnie ustawia postaci, paradoksalnie dodając im życia. Bibka Leona staje się tutaj straceńczym posunięciem, jego marzenie o locie balonem — wyrazem niemal samobójczych pragnień. Tomasz Schimscheiner konsekwentnie buduje postać pełnego wdzięku utracjusza, do którego od czasu do czasu dociera proza życia, czyli prawda o sytuacji, w jaką sam się wpakował. Melancholia ożywia także Orgona (Andrzej Franczyk), który prawdziwie boleje nad koniecznością oddania córki Łatce. Swoją Rózię bowiem naprawdę czule kocha — ale fajtłapowatość i nieumiejętność poruszania się w świecie nie pozwala mu znaleźć innego wyjścia. Martyna Peszko (bardzo udana Rózia), trusia ściskająca torebeczkę, z tej trusiowatości wyprowadza nieoczekiwany upór i stanowczość. Spokojnym i stanowczym biznesmenem z teczką okazał się Twardosz, kontrahent Łatki (Tadeusz P. Łomnicki), co podkreśliło tylko komizm jego scen.

Należy oddać sprawiedliwość reżyserowi: zrobił wiele, żeby postaci zyskały życie, nie były jedynie maszynami unoszonymi fredrowskim wierszem. Nie wszystkim to zresztą posłużyło – Łatka (Jerzy Nowak) przez utopienie w ogólnym klimacie stracił na wyrazistości. Jest nieduży, staroświecko miły, uśmiechnięty, snujący sieci jak pająk… Ale nie ma w tej postaci odrobiny prawdziwej groźby, a bez tego nie ma ona sensu. I inni też go tracą — cóż to bowiem za ofiary bez kata.

Rozłożywszy Dożywocie, rozgościwszy się niespiesznie w sytuacjach, subtelnościach i poszukiwaniach scenicznego życia, rozbiwszy wiersz na zwyklejsze mówienie (czasami mało słyszalne), reżyser nie potrafił złożyć sztuki na nowo. Przedstawienie trwa godzinę i dwadzieścia minut, a kompletnie pozbawione jest nie tyle tempa, co rytmu. Rytm w teatrze to tajemnicza sprawa i trudno tu coś podpowiadać. Ale to on organizuje spektakl, wciąga widza i wmawia mu, że inaczej po prostu być nie może. Nie pozwala mu też na oglądanie każdego szczegółu z osobna, bo nawet najbardziej udany pomysł musi się składać na całość. Tutaj cokolwiek za wiele kupowania i sprzedawania pomysłów: gesty, miny i chichoty Rafała Lageny (Tomasz Wysocki), nadmiernie malowniczy kac Michała Lageny (Jarosław Szwec), nabudowany ponad miarę, a nieciekawy służący Filip (Andrzej Kozłowski).

Łatwo z Fredrą nie jest. Jeżeli nie chce się poddać sztampie, zwanej „stylem fredrowskim”, można utknąć w połowie drogi, jak to zdarzyło się Grzegorzowi Wiśniewskiemu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji