Każdy kij ma dwa końce
Włodzimierz Nurkowski jest reżyserem czujnym. Zagubiony w dżungli miasta, spaceruje jego ulicami i gdzie nie spojrzy, tam jakiś proszalny dziad wyciąga rękę. Reżyser Nurkowski domyśla się, że to jeden z syndromów końca wieku. W jego głowie rodzi się pomysł przedstawienia.
Ponieważ jest artystą skłonnym do uogólnień i doskonale wie, że każdy kij ma dwa końce, nie poprzestaje na jednym. Na scenie Teatru Ludowego pokazuje przysłowiowe dwa końce — naszego i poprzedniego wieku.
„Obojętność objęć straszna Bez miłości bez czułości”
Jak chronologia nakazuje, reżyser odwiedził najpierw świat młodopolskiej bohemy, którą opanowała ruja i porubstwo. Pogrążeni w kawiarnianych odmętach artyści, taplają się w rozpuście, z powodzeniem czy też nie — tego się już nie dowiemy — wieńcząc akt miłosny pod czarną peleryną. Wyrzucają przy tym z siebie strofy poetów, takich jak Przybyszewski, Wyspiański, Kasprowicz, Tetmajer, Miciński, Brzozowski, którzy z wrażenia przewracają się pewnie w grobie, niczym artyści na drewnianym podeście.
„Bez sumienia i bez drżenia Bez pardonu wśród betonu”
Kiedy widzowie ukołysani monotonią wiersza i płynącą ze sceny ciemnością, pogrążają się już w błogim śnie, reżyser postanawia pobudzić ich aktywność życiową. Przed rozwieszoną kurtynę Siemiradzkiego wkracza zespół rockowy „Kurtyna Siemieradzkiego”, znany już z Rautu Aktorów i Święta Ulicy Kanoniczej. Artyści bez pardonu zaczynają atakować senną publiczność przebojami „The Dors”, „Pink Floyd”, „Sex Pistols”, „Rolling Stones”. Wśród obowiązkowych dymów pląsają tzw. Świadkowie — młodzi odrzuceni, zgrzebni narkomani, którzy w przeciwieństwie do swoich poprzedników sprzed wieku nie leczą chorej duszy doustnymi używkami, lecz wstrzykują je sobie prosto do żyły.
Bóg też raczy wiedzieć, dlaczego koniec wieku twórcy przedstawienia kojarzy się z erą dzieci kwiatów, które okres wzlotów i upadków miały za sobą jakieś 30 lat temu, podobnie jak wykonywana na scenie muzyka. Niewątpliwie reżyser pozostał wierny epoce, dzięki dobywającym się z kolumn niemiłosiernym trzaskom, które niewiele mają wspólnego z dzisiejszą techniką cyfrową.
„Dokąd idziesz po omacku I nie słychać końca płaczu”
Postacią spajającą dwa „końce” jest Dziad Andrzeja Franaszka, który cierpi zarówno na jednym, jak i na drugim końcu kija. Najpierw zjawia się on wśród dekadentów, przyodziany w białą, romantyczną koszulę, by wygłosić ważne maksymy. Za chwilą przebierze się w zniszczoną, skórzaną kurtkę i klęcząc jak uliczny żebrak lub też zwyczajnie sobie siedząc, będzie wymownie patrzył w dal, starając się wykorzystać każdą chwilę ciszy dla swoich płaczliwych kwestii.
To dobrze, że Włodzimierz Nurkowski jest czujny i przypomina nam, że koniec wieku tuż tuż. Pozostaje tylko nadzieja, że nie oznacza on koniec teatru.