Artykuły

Jak się kochają...

Jak wynika z przeprowadzonych badań, umieszczenie w tytule książki słowa „miłość” (lub pochodnych) zwiększa zainteresowanie czytelników i w zasadniczy sposób podnosi jej poczytność.

Jeśli sztuka nazywa się Jak się kochają w niższych sferach (nie dość, że o kochaniu, to jeszcze niższe sfery, więc może będą jakieś „świństewka” — myśli z nadzieją niejeden, zwłaszcza nieczęsto odwiedzający teatr, Widz…) i jest w dodatku farsą (chwała Bogu, nareszcie człowiek się rezerwie — myśli dalej nasz Widz…), to z frekwencją nie powinno być kłopotu. I zupełnie bez względu na rzeczywistą wartość spektaklu.

Teatr Ludowy jednak, nie całkiem pewny sukcesu (frekwencyjnego) ozdobił program spektaklu rysunkami mającymi upewnić Widza, że „na pewno będą momenty” i to nie byle jakie, ale ze „sztuczkami”, a w dodatku w wykonaniu bardzo smakowitego („duże niebieskie oczy”…) kociaka i dobrze zbudowanego samca… Nie zapomniano także o szampańsko dowcipnych sentencjach w stylu „wierność — zaleta tych, którzy właśnie mają zostać zdradzeni; żona — kobieta, która ma za sobą piękną, pełną szczęścia przyszłość”.

W teatrze czeka na tak zwabionego widza wiele rozczarowań: m.in. efektowna kobieta (Jolanta Biela), z klasycznego kociaka ma przecie wszystkim pazury… (rzuca się na przeciwnika bez ostrzeżenia, a za to z okrzykiem godnym Bruce’a Lee), w dodatku do łóżka idzie raz. Za kulisami. I to z własnym mężem. Jest to jedyny „moment” na całe 2 godziny spektaklu. Nie licząc oczywiście tego drugiego (męża p. Phillips z żoną jego szefa), o którym tylko się wciąż mówi i który jest przyczyną całej lawiny intryg i nieporozumień plączących losy trzech małżeństw.

Nie znaczy to oczywiście, że ta małżeńska plątanina nie jest śmieszna! Angielski dramaturg Alan Ayckbourn zastosował w swej farsie oryginalny pomysł równoległego prowadzenia akcji: na scenie oglądamy jednocześnie to, co dzieje się w dwóch mieszkaniach, przy czym scena nie jest bynajmniej przegrodzona! Owe mieszkania są ze sobą „splecione” nie gorzej od wzajemnych konfliktów ich mieszkańców, a czy dany mebel należy do jednego lub drugiego małżeństwa, poznać można tylko po kolorze: niebieskie są Fosterów, różowe — Phillipsów.

„Splątanie” mieszkań było niezbędne, skoro na scenie oglądamy jednocześnie dwie wizyty trzeciego małżeństwa: czwartkową u Fosterów, piątkową u Phillipsów.

Farsa Ayckbouma jest więc szalenie atrakcyjnym materiałem teatralnym. Spiętrzenie w zawrotnym tempie komplikacji, śmiesznych nieporozumień i sytuacyjnych gagów, niewątpliwie stanowić może znakomitą zabawę. Wymaga jednak precyzji i właściwego stonowania (to wszystko jest dostatecznie śmieszne, nie ma sensu przerysowywanie charakterów postaci). Pierwszy warunek nie zawsze jest spełniony w nowohuckim spektaklu; nie powinno przecież mieć miejsca niefrasobliwe korzystanie z mebli z drugiego mieszkania i skoro podzielono kanapę przy pomocy różowych i niebieskich poduszek, to należy się tego podziału trzymać: osoba znajdująca się w danej chwili w różowym mieszkaniu nie powinna siadać na niebieskiej poduszce i odwrotnie. Nie powinno też mieć miejsca wchodzenie i wychodzenie z „niebieskiego” mieszkania przez różowe drzwi. A co do przerysowania charakterów… niestety wszyscy (tyle tylko, że w różnym stopniu) popełniają ten grzech ogrywając stereotypowe sylwetki (mąż fajtłapa i pantoflarz, mąż niewierny lowelas, żona kurka itd.) i czyniąc z granych przez siebie postaci bandę pomylonych błaznów. Że to sylwetki współczesnej komedii dell’arte? Trudno, niech już będzie, skoro to właśnie śmieszy publiczność (i reżyser Matyldę Krygier). Mnie farsa Ayckbourna bawiłaby bardziej, gdyby jej bohaterowie byli normalnymi ludźmi przeżywającymi na naszych oczach zwariowaną przygodę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji