Artykuły

Kurtyna Siemiradzkiego, czyli 15 lat zgrywy z gitarami w ręku

To miał być jednorazowy wygłup. Chcieli pokazać, że nie są gorsi od muzyków, którzy zostawili sprzęt na scenie. I poczuć na klatach gorący oddech fanek. Ale piątka przyjaciół ciągnie tę zabawę już 15 lat. I wciąż inwencji „najbrzydszemu bojsbendowi w Polsce”, jak sami siebie nazywaj ą, nie brakuje — pisze Marta Paluch

To był 1996 rok. I Raut Aktorów. Grał jakiś zespół. Kiedy poszedł na przerwę, dwóch przyjaciół — aktorów — Jacek Wojciechowski i Piotr Pilitowski (obaj z Teatru Ludowego), wskoczyli na scenę.

Grać nie umieliśmy, ale strasznie chcieliśmy. Muzycy wrócili i szybko nas stamtąd ściągnęli, ale obiecaliśmy sobie: w przyszłym roku tu zagramy, i nikomu, ale to nikomu, nie damy się ściągnąć ze sceny — wspomina Pilitowski.

Już za chwilę było ich trzech…

Do ekipy dołączył Grzegorz Łukawski (dziś aktor Teatru Słowackiego).

Z garażu na scenę

Łukawski jako jedyny z tej trójki umiał grać na gitarze. Miał za sobą punkową przeszłość w zespołach Dobry Milicjant i Związek Zdradziecki, czyli Detonator Dupy.

Fajnie było, nagraliśmy demo i raz wystąpiliśmy przed publicznością. Ćwiczyliśmy w tak małej sali, że perkusista się nie mieścił — wspomina punkowe początki Łukawski.

W Kurtynie został, jak sam mówi, „zredukowany do basu”. Bo gitarą zajął się prawdziwy fachowiec i jedyny profesjonalny muzyk — Max Szelęgiewicz. Piątkę dopełnił aktor Maurycy Polaski (współzałożyciel Kabaretu pod Wyrwigroszem), grający na klawiszach. – Miał już wtedy jakiś sukces na koncie, piosenkę dla 9-letniej Alicji Bachledy-Curuś — śmieją się koledzy.

Pilitowski chwycił za perkusję, Wojciechowski za gitarę. I poszło. Wymyślili, że będą grać numery swoich ulubionych artystów — The Doors, Jimiego Hendriksa, The Rolling Stones. Nazwy nie mieli, a do głowy przychodziły im same głupie, np. Actorsi. – W końcu wybraliśmy najgłupszą i tak narodziła się Kurtyna Siemiradzkiego – mówi Łukawski.

Zawzięli się i jak postanowili, tak zagrali na drugim raucie aktorskim. A potem były kolejne imprezy — urodziny przyjaciół we Free Pubie i w Teatrze Bückleina.

Mieli tylko pięć utworów.

Gdy publika chciała bisów, graliśmy po trzy razy każdy i robiło się 15. Było bosko. Koleżanki aktorki — Ewa Kaim, Dorota Segda, Marta Bizoń nas obłapiały, a opłacony przez nas ochroniarz wynosił je ze sceny — opowiadają o swoich pierwszych sukcesach.

Rockowa popularność spodobała im się. W 1998 roku dołączyli do tuzów polskiej muzyki podczas Inwazji Mocy RMF FM. Jeździli z Heyem, Perfectem, ONA, Republiką i grali przed nimi koncerty. To był show w stylu Woodstock, w kostiumach, w reżyserii Łukasza Żurka. - Świetne koncerty, jeszcze lepsze imprezy po nich. Żony bardzo płakały, cierpiały, ale musiały nas puścić — mówi Wojciechowski.

Mieli swój własny autobus i groupie — Kasię, która tak skutecznie udawała członka ekipy, że przejeździła z zespołem pół trasy.

Był też Kubuś Puchatek w specjalnie uszytym kostiumie, czyli Łukasz Nowicki i Sowa Przemądrzała, czyli Marzena Rogalska (z Inwazją jeździło też przedstawienie dla dzieci). Wesoła kompania. Spali w różnych miejscach — od pięknych hoteli po przybytki typu „g… w szafie”. To takie, w których strach szafę otwierać, bo można tam jakieś g… znaleźć – śmieją się członkowie zespołu. Raz spali nawet w agencji towarzyskiej, która wynajmowała pokoje… Jednym słowem — przygoda.

Na auto było

Kiedy wrócili po ponad 60 koncertach, przez parę dni dochodzili do siebie. Ale świetna zabawa miała swoje wymierne efekty — każdy zarobił na średnie auto.

Zaczęli się obracać w środowisku muzycznym. Chodzili m.in. do Kliniki przy ul. Tomasza (późniejszy Imbir), gdzie wpadali muzycy.

Słyszałem raz, gdy jeden muzyk powiedział do drugiego: zobacz, tych pięciu amatorów za covery zbiera taki aplauz, a ty człowieku się męczysz i nigdy nie będziesz takiego miał. A drugi na to: bo oni, jak grają, to patrzą ludziom w oczy. To jest klucz do ich sukcesu… – wspomina Wojciechowski.

Sami jednak uważają, że prawdziwym kluczem do ich sukcesu jest świeżość.

Gdy rzadziej się widujemy, czasem zapominamy tekstów, to właśnie jest świeżość. Widownia to czuje — śmieje się Szelęgiewicz.

Ćwiczą razem, ale jako że każdy gra w innym przedstawieniu, trudno im się spotkać.

Teraz mają ku temu okazję. We czwórkę występują w spektaklu Kochanowo i okolice w Teatrze Ludowym. To rzecz o muzykach deathmetalowych z kapeli Exterminator, którzy po latach prób w domu kultury mogą wystąpić wreszcie przed szeroką publicznością… na festynie dożynkowym. Na dodatek wychodzą na scenę przed grupą Kombii, którą uznają za szczyt chałtury. – Jedno muszę powiedzieć twardo: nie jesteśmy satanistami! – zapewnia Max Szelęgiewicz.

Spektakl jest ich sposobem na świętowanie 15-lecia zespołu. – Bynajmniej nie traktujemy tego śmiertelnie poważnie. Gdyby pani widziała, jaka impreza była na 10-lecie…

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji