Artykuły

Chłopiec

"Czekając na Godota" w reż. Roberto Bacci Compagnia Laboratorio di Pontedera z Włoch w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

To trudne do pojęcia, nawet zdumiewające, lecz Chłopiec, który w "Czekając na Godota" dwukrotnie przychodzi pod niski kamień na wiejskiej drodze przy drzewie wyschłym na wiór, by włóczęgom, co się nie ruszają z miejsca, oznajmić, że pan Godot dziś już nie przyjdzie, lecz na pewno przyjdzie jutro - w teatrze nigdy nie jest chłopcem. Prawie nigdy. Zawsze jest większym bądź mniejszym dziwactwem.

Samuel Beckett pisał: Chłopiec. Przecież to słowo proste. Wystarczy tylko spokojnie ucho przyłożyć - już słychać, widać całą filigranowość cztero-, pięcioletnią. Pisk małego lęku, szmer łzy ronionej przed byle cieniem na ścianie w noc księżycową, bladą bezradność zapałczanych palców, oczy jak dna szklanek. A na scenach?

Z reguły: albo aktor o jeszcze cudem jakimś niepłonącej z przepicia buźce cherubinka, albo mikry student lub muśnięta lekką anoreksją studentka pierwszego roku PWST, albo w końcu aktorka, nic to, że nie najmłodsza i zdolna do lotów raczej wyłącznie koszących, ale za to nie bez powodu zwana przez kolegów i koleżanki - "starą karlicą z Klondike". Ba, nawet jak się zdarzy realny chłopiec - to i tak jakoś powykręcany jest, pogięty w stronę amatorskiego grania własnego chłopięctwa.

Może mam w tej materii pecha, ale w przysłowiowych dziewięciu przypadkach na dziesięć jest tak, że w finale aktu pierwszego i finale aktu drugiego pod niski kamień na wiejskiej drodze przy drzewie wyschłym na wiór z wyrokiem w gardle przychodzi nie Chłopiec, lecz Chłopiec grany, udawany, szemrany, wysztuczniony. I zawsze jest to kłopotliwe. Beckett nie znosi żadnych tego typu udawactw, żadnej iluzji zanadto iluzyjnej. Prawie zawsze ten, co przybywa z nadzieją beznadziejną w gardle pociemniałym od nudy wiecznego recytowania tej samej formuły odwlekającej wyrok - w zgrzytach rodzi fałszywe intonacje.

Tak, mam pecha uporczywego. Co na "Godota..." pójdę, w epilogach aktów zza kulis wyłazi stara karlica z Klondike albo coś w tym guście. Ale też może właśnie stąd, z fatalnej rutyny, wzięło się, że gdy w sobotę w światło sceny Teatru Łaźnia Nowa wsunął się Chłopiec - oddech mój sam z siebie na mgnienie wstrzymał rytm swój?

Chłopiec był chłopcem. Cztero-, pięcioletnia filigranowość, kuląca się na dnie wielkich mas powietrza w jednej z fabrycznych komnat Łaźni Nowej. Jak palec. Drżący palec w czapce brązowej i wielkiej tak, że twarzyczka pod nią była niczym biały guzik, ale jednak zbyt małej, by chłopiec mógł się w niej zwinąć w koci kłębek - i zniknąć, skryć się przed obcymi cieniami, pełgającymi na zimnych ścianach Łaźni, schować błysk łzy na policzku. Takiego Chłopca wyczytał u Becketta Roberto Bacci. Takiego Chłopca ma w swym "Godocie..." wyreżyserowanym w Compagnia Laboratorio di Pontedera. I taki Chłopiec w sobotę wsunął się na scenę, gdy teatralny księżyc wolno zawisał na suficie.

Zdumiewające: najlichsze pod słońcem drżenie w wielkiej, brązowej czapie z daszkiem na bakier - jako wysłannik Tajemnicy nie do ogarnięcia! Hipnotyczne: cztero-, pięcioletnia bezradność o oczach jak dna szklanek i zapałczanych palcach, co się przy szwach spodni w nic nieznaczące, blade piąstki pokornie zaciskały - jako zausznik Bóg raczy wiedzieć jak nieogarnionego boga! Zdumiewające, hipnotyczne, trudne do zapomnienia: dwaj włóczędzy patrzą na to chuchro z góry, z potężnej góry kilkudziesięcioletniego życia - i muszą tego chuchra grzecznie wysłuchać. Pan Godot przeprasza, ale dziś już nie przyjdzie.

W bez mała identycznych finałach aktów "Godota...", co są dla siebie echami zwiastującymi nieskończoność czekania - zawsze pałęta się ból. Nawet gdy Chłopcem jest stara karlica z Klondike. Teraz, za przyczyną Chłopca będącego chłopcem, ból finałów nabiera specjalnie przerażającej łagodności. I taka też jest całość "Godota..." z Pontedery.

Wielka łagodność światła, co nigdy nie nabiera jarzeniowej ostrości. Spokojnie spłowiałe barwy papuzich kostiumów Vladimira i Estragona. Cyrkowość ich klaunady, którą zabijają czas czekania, jakby oprószona popiołami - żadnej nachalności areny. Miękki szloch Pozzo, siedzącego z batem kata w garści. I Lucky, sługa Pozzo, Lucky o białej twarzy, nad zaciśniętym na szyi powrozem uśmiechający się lekko, z daleka, zza ciemnych mgieł.

W zmęczonych barwach, wygładzonych kształtach, aktorstwie spokojnie wyczerpanym, aktorstwie, co dawno odrzuciło mozół wszelkiej maści barokowych ozdób, w intonacjach gasnących, gestach coraz częściej wstrzymywanych w pół drogi do pełni, w całej tej szarzejącej łagodności świata przedstawionego - wyraźnie da się wyczuć potworną mechanikę koła, widmo cykli, co nigdy jąkać się nie przestaną. To nie był 1. i 2. akt "Czekając na Godota". To był akt 21. i 22., albo 221. i 222... Akt n i akt n + 1. A później znów.

I tylko Chłopiec wciąż jest świeży. W brązowej czapie z daszkiem na bakier i wielkiej tak, że buzia pod nią jest jak biały guzik, wciąż grzecznie przychodzi pod niski kamień na wiejskiej drodze przy drzewie wyschłym na wiór, by ludziom wyszeptać, że póki co nic się nie da zrobić. Ta świeżość gniecie gardło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji