Artykuły

„Ach, czyjeż usta śmią pochlebiać sobie...”

Wojciech Jesionka odważył się na rzecz, której w teatrze nie podjął nawet Adam Hanuszkiewicz: przygotował mianowicie adaptację Pana Tadeusza. Nie znam wyników analogicznej pracy Jerzego Adamskiego, profesora PWST i recenzenta „Expressu Wieczornego” (jego sceniczna przeróbka zdobyła sobie pewną popularność wśród kierownictw teatrów, zwłaszcza terenowych). Nie wiem więc, czy Jesionka wybrnął z niewykonalnego zadania lepiej czy gorzej; mogę jedynie przypuszczać, że z mniejszym poczuciem humoru.

Utwór sceniczny w Teatrze Ludowym zamyka trójdzielna klamra: po bokach herby Korony i Litwy (Pogoń w niezbyt udanej stylizacji). Bohaterską przeszłość wskrzeszają towarzyszące tarczom herbowym sztandary i atrapy armat o lufach na wszelki wypadek skierowanych w ścianę. Trójcy dopełnia umieszczona na górze wierna kopia Matki Boskiej Ostrobramskiej (o tym, że reżyser do tych symboli przywiązuje wagę szczególną, świadczy fakt oświetlania ich reflektorami punktowymi w momentach przełomowych i antraktach).

Na bocznych kulisach znane z pierwszych kart arcypoematu portrety Kościuszki i Rejtana, obraz przedstawiający Jasińskiego z Korsakiem na szańcach Pragi, „na stosach Moskali’’, stary zegar kurantowy wygrywający melodię Mazurka Dąbrowskiego.

Spektakl rozpoczyna modlitwa grupy ludzi w strojach przenoszących nas w wiek XIX. Prowadzi ją ksiądz Bernardyn, tekst zaczerpnęły z Ksiąg Pielgrzymstwa. Modlitwa przechodzi w zespołową recytacją inwokacji „Pana Tadeusza”. Wzruszenie wyłącza kolejno uczestników recytacji. Na scenie zostaje jeden aktor, Krzysztof J. Wojciechowski, który za tokiem tekstu wciela się w Tadeusza; ogląda obrazy, uruchamia kuranty zegara. Po pantomimicznym przerywniku ilustrującym spotkanie Tadeusza z Zosią wkracza Wojski witając przybyłego gościa i od tej pory zasada adaptacji polega głównie na wyłuskiwaniu z tekstu poematu fragmentów wypowiadanych przez określone postaci oraz na eliminacji lub wyjątkowym rozpisaniu na role tekstu pochodzącego wprost od narratora. Ma to, niestety, cechy bryku streszczającego akcję epopei. Reżyser był chyba tego świadom, stąd owa symbolika i modlitewna klamra całego przedsięwzięcia. Oto w jednym z kilku finałów przedstawienia oglądamy bohaterów kostiumowej, szlacheckiej baśni podczas „etapu” zsyłki na Sybir, gdy modlą się „o wojnę powszechną za wolność ludów”…

Rozpoczynanie i zamykanie widowiska na klęczkach pod cudownym obrazem z Wilna, gdzie Stefan Batory i Serce Marszałka, to oczywiste uderzenie w wysoki ton naszej narodowej emocji. Niewiele ma jednak wspólnego z rzeczywistą religijną gorączką Mickiewicza czy współczesną potrzebą Sakramentu, to zewnętrzna oznaka stylu, wybieg mający teatrowi zapewnić rozgrzeszenie.

Poprzestańmy więc na wyliczeniu, czego w przedstawieniu nie ma. Będzie to zapewne przewodnik dla licealistów, którzy obejrzą spektakl ze szkolnego obowiązku z rozbudzoną dodatkowo nadzieją, że trzygodzinne siedzenie w teatrze zastąpi samodzielne przegryzienie XII ksiąg wierszem.

Tytułowy zajazd odbywa się bez ukazania Zaścianka, bez posiadającej odrębną i przepyszną dramaturgię Rady, a bitwa z Moskalami, która ma dowieść, jak czytamy w programie, „potęgi i trwałość unii polsko-litewskiej”, dzieje się w „międzyakcie”. Znakiem bitwy są spuszczane z góry, wbijające się w deski dziryty (lance?) z różnokolorowymi chorągiewkami i śmiertelna rana Księdza Robaka. Odtwarzający tę rolę z powodzeniem Janusz Krawczyk otrzymał w owej sekwencji zadnie karkołomne: przekazać spowiedź Jacka Soplicy stojąc przez cały czas wśród dzirytów niemal bez ruchu, przekazać prawdę cierpienia poprzez gest rąk skrzyżowanych na piersiach.

Z opisów przyrody ostało się polowanie, które rozgrywa się w rozpisanej na głosy relacji i podobnie udramatyzowany — opis nieba z wyświetlona na horyzoncie mapą Zodiaku (teatr zaznaczył w ten sposób granice unaoczniania przedmiotu Mickiewiczowskiego opisu). Koncert Wojskiego na rogu reprezentowany jest przez rekwizyt zawieszony na piersiach Zbigniewa Samogranickiego, a Niedźwiedź przez skórę, którą Podkomorzy — Wacław Ulewicz przysądza Hrabiemu (Marian Jaskulski). Takich koniecznych kompromisów zauważamy więcej. Grzybobranie pokazuje nam grupowa pantomima pośród kilku rachitycznych drzewek (wspaniały las litewski), gdy na planie pierwszym Telimena (Teresa M. Lipowska), zgrabnie odpoczywając w swej „świątyni dumania”, prowokuje spór Tadeusza z Hrabią o wyższości litewskiego krajobrazu nad włoskim pejzażem.

Koncert Jankiela odbywa się na podobnej zasadzie: Piotr Różański stoi nieruchomo w jarmułce i chałacie, z instrumentem, muzyka płynie z taśmy, a pozostali aktorzy recytują kolejno opis Mickiewicza. Potrzeba widowiskowości wprowadza np. postać chłopka w zgrzebnej odzieży i łapciach. Obrany tak Jerzy Szozda pojawia się kilkakrotnie, bijać uniżone, wschodnie pokłony, lekceważony przez kontuszową szlachtę (a przecież Sędzia „zabraniał, ażeby się chłop przed nim do ziemi nie kłaniał”).

Aktorzy otrzymali trudne zadanie. Postaci poematu są bez końca wtopione w tło nadniemeńskiego krajobrazu i szlacheckiej obyczajowości, opisywanej z lekkim przymrużeniem oka. Bez tej istotnej swojej części stanowią tylko twory kalekie ilustrujące socjologiczą tezę, polityczną anegdotę. Jedyną postać z galerii prawdziwie Mickiewiczowskich typów, wziętą jakby z rysunku Andriollego, stworzył Andrzej Gazdeczka. Jego Gerwazy — pełen swoistego patosu, jakiejś wewnętrznej siły, dostojeństwa i godności — pokazany jest z sentymentem zaprawionym, maleńką dozą pogodnej ironii. I właśnie tę kreację nagrodziła publiczność oklaskami przy otwartej kurtynie.

W innych przypadkach do tego, co istnieje na scenie, musieliśmy dopowiadać sobie to, co z poematu zanadto nam głęboko w umysły i serca. Ale to oznacza chyba klęskę teatru. O ile w poprzedniej premierze Teatru Ludowego, w Krakowiakach i Góralach z polityki uczyniono niewinną zabawę, o tyle teraz wiele pogrzebano właśnie patosem wielkiej polityki, gdyż celem być miało „ukazanie Narodu w «chwili osobliwej». Narodu zintegrowanego, zjednoczonego w jednym wielkim wspólnym Celu i Nadrzędnym — WOLNOŚCI”. Patos i wielkie słowa nie usprawiedliwią wszystkiego. „Ach, czyjeż usta śmią pochlebiać sobie” — pytał Mickiewicz. „Ze dzisiaj znajdą to serdeczne słowo, / Które rozczula rozpacz marmorową, / Które z serc wieko podejmie kamienne, / Rozwiąże oczy tylą łez brzemienne / I sprawia, że łza przystygła wypłynie? / Nim się te usta znajdą, wiek przeminie”.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji