Artykuły

Katarynka

Gdy młody w Starym dla własnych, doraźnych potrzeb reżyserskiej kariery kuriozalnie „tresuje” dramaturgicznego klasyka, na oczach wniebowziętej studenterii robiąc z niego pożerającą pistolety babę z brodą po jaja, gdy na scenie harcerz ten w czyn wprowadza odwieczną zasadę zbuntowanych budrysów: „na złość mamusi odmrożę sobie uszy” — wtedy widownia w szwach trzeszczy, a piskom, zachwytom i rykom poparcia końca nie widać. Dziwne.

Nawet bardzo dziwne, bo gdy inny młody reżyser, inny i gdzie indziej, bo w Ludowym, pozwala się dramaturgicznemu klasykowi trzymać za pysk i precyzyjnie po słowach prowadzić aż do kody, ostatecznego sensu, który został napisany przez tegoż klasyka, nie zaś przez młodego reżysera – wtedy na widowni jest obywateli i obywatelek w sumie sztuk dziewięć. Plus wielka cisza.

Dlaczego tak? W środę na widowni staromiejskiej sceny Teatru Ludowego – Sceny Pod Ratuszem – byłem jednym z tej śmiesznie samotnej dziewiątki. Oglądałem Świadków, ujmująco czystą opowieść, co ją reżyser Piotr Jędrzejas z dwóch dramatów Tadeusza Różewicza ulepił – ze Świadków albo naszej małej stabilizacji i z drobiazgu Dzidzibobo, czyli miłość romantyczna czeka już pod drzwiami. Wiem, wiem, pisałem już o tym seansie, gdy przez moment grany był w Teatrze im. J. Słowackiego, na Scenie w Bramie. I właśnie dlatego poszedłem raz drugi. Poszedłem pod ratusz, by zobaczyć, jak się dziś trzyma tamta dziwna czystość, co na mądrej pokorze wobec klasyka wyrosła.

Otóż, paradoksalnie – potężnieje ona. Wedle mnie potężnieje sceniczny sens pilnego słuchania słów klasyka – i właśnie dlatego (to już drugi paradoks) pustoszeje widownia. Dlaczego tak?

Młodą kobietę gra Aneta Wirzinkiewicz, młodym mężczyzną jest Marcin Kalisz. Młodzi? Za dużo rzekłem. Trzeba, jak Jędrzejas, ufać autorowi. Tu wystarczy rzec: Ona i On, Kobieta i Mężczyzna, Trzeci i Drugi. Tyle. To wszystko, czego chciał Różewicz. I wiedział, co czyni, bo tyle wystarcza. Wystarcza, by przez półtorej godziny śmiertelnie przeżutymi banałami przerzucali się tyleż ludzie, co – jak mówi w programie Jędrzejas – powłoki ludzi.

Tak, powłoki. Coś jak skóra węża albo futro tygrysa w salonie przed kominkiem. Tyle zostaje, gdy człowiek, lękając się jasno-czarnej sensualności świata, poprzestaje na żałosnej roli bycia tylko szczekającym świadkiem własnego oddychania. To pozostaje, gdy On/Ona, miast zlizać ścieżkę potu z szyi Jej/Jego, wybiera słowną papkę, która jest jak chwilowo odsuwająca ból zasłona dymna, wybiera papierową ględźbę o mleczku, koteczku, piesku i miseczce. Wtedy z człowieka naprawdę zostaje tylko szczekająca skorupa, bredzący truizmy futerał, manekin godny ledwo rzężącej katarynki. Prawie nic nie zostaje, ale to i tak nie pomaga. Bo ból wraca. Zawsze.

Tacy są On i Ona u Jędrzejasa. Sypcy niczym pieprz, klekoczący zdania dziurawe jak wiekowe ścierki, smutni smutkiem zardzewiałych megafonów. Są tacy dlatego, że tacy są u Różewicza. I więcej jeszcze. Są różewiczowscy do końca – na tym polega dobro ufności Jędrzejasa, który w przeciwieństwie do kolegów uwiecznionych przeze mnie w pierwszym akapicie czyta porządnie, a nie dopisuje swych pretensjonalnych odkryć do tekstu przeczytanego bez zrozumienia.

Po prostu. On i Ona są tacy, jakimi zostali napisani – do końca, do spodu, do dna tekstu. Właśnie tu u Różewicza pałęta się ból. Na dnie słów rodzi się drżenie, którego On i Ona już nie mogą zagłuszyć żadnym szczekiem. I te momenty są w Świadkach Jędrzejasa gorzkie najintensywniej. Na pustej scenie (wreszcie!), na samotnej wersalce, która raz jest sobą, raz kawowym barem, raz łazienką, z Wirzinkiewicz i Kalisza czasem wyłazi lęk. Pomimo szczekania, pomimo potężnego katarynkowego mozołu, pomimo ogromnego pragnienia, by się nie bać. No dobrze, ale nie bać się – czego właściwie?

Co to za lęk? Jaki ból?… No właśnie. Parę razy już pytałem, dlaczego takie wzięcie mają dziś kuriozalne, sceniczne erzace, w które harcerze reżyserii, w ramach „rewizji romantycznych”, zmieniają klasyków w Narodowym Starym Teatrze. Czemu młódź „kupuje” Słowackiego przyrżniętego do poziomu dzisiejszej małości harcerzy – rewolucjonistów, a na Świadkach, co są efektem reżyserii cichej niczym mysz – pusto jest? Czy aby nie dlatego, że u Jędrzejasa lęk i ból to jakości nieokraszone doraźnymi przymiotnikami? Czy nie dlatego, że Ona nie jest, dajmy na to, żoną czekającą na swego wojaka, On zaś nie jest saperem, który woli zginąć w Iraku niż wracać do swej wiecznie paszczą klepiącej „starej”?

Nie chce być inaczej – na Świadkach Jędrzejasa jest pusto, bo w żadnym swym elemencie nie są oni na czasie. Przykro mi, drodzy nowocześni, ale Różewicz Jędrzejasa nie jest Elżbietą Jaworowicz, która bada palące problemy pracujących matek, dzisiejszych losów etosu solidarnościowego albo też przyszłości pokolenia JP II. Nie. Różewicz Jędrzejasa to po prostu Różewicz. I, o ironio – ściśle dlatego seans Jędrzejasa jest na czasie. I to bardzo!

Czymże bowiem jest sceniczna aktywność harcerzy z „rewizji romantycznych", jeśli nie katarynkowa bezradnością bohaterów „świadków"? Czym harcerze parają się w istocie? Otóż – tym samym! Dławią fenomenalną nieuchwytność klasyków martwym bełkotem naszej szczurzej codzienności. Różnica tylko ta, że z harcerzy żadne drżenie zbyt szybko nie wychynie. Cóż, katarynki – twardzielki.

Teatr Ludowy, Scena Pod Ratuszem. Świadkowie wg dramatów Tadeusza Różewicza. Scenariusz i reżyseria Piotr Jędrzejas. Scenografia i kostiumy Marcin Chlanda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji