Artykuły

Garść rzęs

"Zapasiewicz gra Becketta" w reż. Antoniego Libery na Festiwalu Dedykacje - Beckett w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Za dużo maleńkich fiask. Zbyt wiele potknięć kruchych niczym rzęsa. Nadmiar aktorskich, świetlnych, dźwiękowych paprochów, którymi w inscenizacjach innej literatury, obojętne: Moliera, Czechowa, Brechta, Strindberga czy Sofoklesa, nawet pies kulawy by wzgardził - ale nie tu. Nie w seansie trzech opowieści Samuela Becketta. Tu najlichsza rzęsa podnosi bądź zgniata metaforę.

W "Katastrofie" biel świateł była zbyt blada? Chyba tak. Blada biel. Obojętna, kostyczna, spłaszczająca świat przedstawiony. Biel trupia. Było tak, jakby bezlitośnie rozsmarowywała aktorskie twarze i gesty na sinych kartonach, jakby ścinała krew w krę. Nic wielkiego. Rzecz o ciemnej torturze człowieka, któremu odjęto głos, rzecz o godności podnoszenia głowy, gdy świat zdaje się być już tylko dnem - toczyła się jak Beckett przykazał. Powiadam - tylko byle co było nie tak. Świetlna rzęsa jedynie. Ale - nie ta rzęsa.

Nie to światło i raczej nie to futro na karku Reżysera (Sławomir Pacek), który z Asystentką (Olga Sawicka) tresuje sterczącego na postumencie Protagonistę (Zbigniew Zapasiewicz). Odbiera mu płaszcz i kapelusz, każe Asystentce odsłonić kawałki skrytego pod błękitną pidżamą ciała, łydki, kolana, ramiona, każe niżej, pokorniej pochylić głowę siwą, torturuje palce, co je przykurcz Dupuytrena wygiął w szpony. Sprowadza człowieka na dno.

Wszystko wedle Becketta, lecz futro, kapota o długim włosiu, z nutrii, co w życiu u golibrody nie były - cokolwiek nie z tej bajki. Bardziej z filmu o traperach, na świeże dziwki spokojnie czekających w Klondike. Odrobinę nie to futro, nie ten, spłowiałymi brązami kierowniczkę warzywniaka ździebełko na myśl przywodzący, wełniany kostium Asystentki, nie ten, bo trywialnie płytki, błękit pidżamy, wreszcie też trochę nie ten Pacek. Za mało w nim ciemności. Za dużo ciepłych smug kabaretowych. Pacek nie ten trochę tak, jak nie ten jest stół w następnej części seansu - w "Impromptu Ohio".

To samo, co z każdą rzęsą chybioną. Niby nic, stół jak stół, ale zanadto... swojski. Nie stąd, a z mojej kuchni. Lubię go. Lubię przy nim jajecznicę na bekonie jeść. Tu, w świetle już na szczęście dużo miększym, niż prosektoryjna bladość "Katastrofy", za stołem siedzi dwóch ludzi podobnych do siebie, niepokojąco podobnych. Słuchacz (Antoni Libera) i Czytający (Zbigniew Zapasiewicz). O głowie jednego i drugiego Beckett mówi to samo: "Długie siwe włosy".

Zapasiewicz książkę otworzy, przeczyta frazę pierwszą, szepnie: "Niewiele już zostało do opowiedzenia". Tak - niewiele. Rozpoczyna się kolejna Becketta hipnotyczna metafora, kolejna opowieść o powolnym stygnięciu świata i słów, o blasku niknącym w ciszy po ostatnim słowie. Jeszcze zdąży przeczytać: "... aby pocieszyć cię". Tyle - a później nic już nie da się zrobić. Cisza wchodzi w gardło. Pocieszenia pierzchają... I tylko ten stół uwierający swojskością, niczym wiadoma Magdalenka - przypomina niedzielne jajecznice na bekonie. Trochę nie ten stół i też nie te peruki siwe.

Nie wiem, w czym rzecz, nie wiem, czy diabeł tkwi w gatunku włosia, w nazbyt tandetnym lśnieniu, w długości, w przedziałku pensjonarsko idącym przez ciemię, nie wiem, ale też nic nie poradzę: za sprawą takich, a nie innych peruk, naraz na mgnienie dostrzegłem na scenie dwóch poczciwych gejów, z których jeden przed snem czyta drugiemu bajkę o sierotce Marysi, a drugi łapką cudną jak niemowlęce paciątka i wybornie mięciuchną w nadgarstku - od czasu do czasu puka w mój jajecznicowy stół. Tak, do aż tak kuriozalnych zwidów może doprowadzić nawet najlżej wadliwa rzęsa inscenizacyjna.

Wreszcie pestka wieczoru - "Ostatnia taśma" z Zapasiewiczem w roli Krappa, w roli wciąż do flaszki pomykającego starca, gnębionego chyba wiekuistą obstrukcją, wielbiciela zgubnych bananów i wybornej powieści Theodora Fontane'a "Effi Briest", w roli tego samotnego strzępu, który nocami odsłuchuje przeszłość, odsłuchuje dawno zamarłe światy, odsłuchuje pamięć, na amen zastygłą na magnetofonowych taśmach.

Cóż począć, czasem bywa tak, jak rzeczonego wieczoru. Zapasiewicz musiał po scenie za światłem ganiać, bo komuś potencjometry się pokiełbasiły. Nagrany głos raz dochodził z głośnika i był niepojęty, bo cichy - innym znów razem z magnetofonu Krappa. Wreszcie było i tak, że czarny plusz kulis bez ustanku falował, w ścianach nory Krappa wiecznie jakieś jasne szczeliny dyskretnie się otwierały i zamykały, jakby ktoś z tyłu uparcie grał w kucanego berka. Mam nadzieję, że to nie Indianie.

Wiem, paprochy te nie są winą artystów i sztuki, ale proszę usilnie, by zrozumieć też mnie: nie jest moją winą, żem widział przedstawienie akurat to. Tak jak i (wielki kunszt Zapasiewicza doceniając bez mrugnięcia) nie jest moją winą, że widziałem Łomnickiego na żywo i jego Krapp zamieszkał w mej głowie na zawsze.

Słowem - pyszny wieczór beckettowski. Nie, wcale nie dowcipkuję. Antoni Libera sięgnął po trzy jednoaktówki i ulepił z nich pyszny seans "Zapasiewicz gra Becketta". I tylko ta garść rzęs, których fatalność przy innym pisarzu zwyczajnie by zdechła. Tu - uwierają, łaskoczą, z równowagi wybijają. Irytująca bywa upierdliwość detali. Pojmijcie to przenośnie: doskonałemu ciału potrójnej opowieści - felerne rzęsy nadały walor lekko gipsowy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji